sobota, 19 stycznia 2013

Korea: tytułem wstępu


Od pierwszej chwili, kiedy postawiłam nogę na koreańskiej ziemi czuję się, jakbym magicznym sposobem znalazła się w dramie. Koreańskiej, oczywiście. Niby jestem tu po raz pierwszy, ale wiele rzeczy wydaje się być tak dobrze znajomych. 

[kolacja w jednej z seulskich knajp]

Od architektury lotniska, przez wygląda autobusów, aż do neonów migających na ulicach. Wszystko ma jednak posmak przygody i nieznanego, a co lepsze, nawet największe drobnostki wprawiają w stan euforii. Bo to przewracam właśnie kawał mięsiwa na grillu zainstalowanym w stoliku, przy którym siedzę. A to tuż obok przemknęła ajuma w osławionej, kręconej fryzurze i rozczłapanych kapciach. Albo siedzimy sobie z moją koreańską rodziną na podłodze, okryci wspólnym kocem i oglądamy odcinek najnowszego serialu. Tutaj zagrają nagle stary hicior BIGBANG, a tam, w sklepie spożywczym, siedzi sobie jakiś chłopak zajadając ramyun. Tak… Niby wszystko tak doskonale znane, a zupełnie nowe zarazem.

 [w Hahoe można się zaś poczuć jak w dramie historycznej]

wtorek, 8 stycznia 2013

Czarne dnie


Gdy podróżuję, generalnie nie zaprzątam sobie głowy niczym innym, niż rozkoszowanie się faktem samego bycia tam, gdzie mnie dotychczas nie było, a zawsze chciałam być. Kto by sobie uprzykrzał życie rozważaniami na temat bakterii, ewentualnych chorób* i innych detali tego typu? Niech inne trzęsiportki psują sobie radość poznawania tajników lokalnych kuchni. Mnie takie lęki pozostają obce.


Nałogowo zapijałam się sokiem z trzciny cukrowej w Wietnamie (bez lodu nie smakuje tak dobrze), a próbowanie coraz to nowych i wymyślniejszych soków ze świeżych owoców to moje wyjazdowe hobby. Zawsze zażeram się ulicznym żarciem podawanym nie raz na semi-czystej zastawie i żyję do dziś.

Aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy sumiennie poprzysięgam sobie – już nigdy, NIGDY PODOBNEGO DEBILIZMU!

 [a może obiadek w okolicznej knajpce?
Czemu nie? Pan sprzedawał nieziemskie samosy! ^^
Pushkar, Indie]

Indie podważyły moją teorię o niezniszczalności mojego żołądka. Już po kilku pierwszych dniach niefortunna wizyta w jednej z (lepszych!) restauracji w Agrze zaowocowała nocnym seansem na klozecie. Z czasem było lepiej, aczkolwiek dolegliwości ciągnęły się za mną przez długie dni, boleśnie uświadamiając mi problem wielu indyjskich obywateli, a mianowicie brak publicznych toalet. W tych dniach, zamiast obiecywanej przez wielu magii Indii, odczuwałam cudowną moc przeczyszczenia. W biegach od toalety do toalety trudno rozkoszować się finezją jakiegokolwiek miejsca.

[soczek z trzciny cukrowej,
wersja na wynos
Phnom Penh, Kambodża]

Do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało mi się przeżyć 12-godzinną podróż autobusem z Jaipuru do Jaisalmeru. Ten, kto nie podróżował indyjskim autobusem, nie ma świadomości, jak bardzo heroiczny jest to wyczyn dla kogoś z problemami perystaltycznymi. Coś takiego jak toaleta, nawet w tych lepszych autobusach z klimą, nie występuje. Niby autobus zatrzymuje się na dworcach, ale w mijanych po drodze mniejszych miejscowościach na próżno szukać czegoś o dumnej nazwie „kibelek”. Jeśli szczęście dopisze i przystanek jest czymś więcej niż drewnianą budką na środku pustyni, można wystawić na próbę swoją odwagę i udać się do „ściany płaczu”. Jest to murowany przybytek, dwa przytulone do siebie kwadraciki 1,5m na 1,5m, nie zamykane żadnymi drzwiami a jedynie niewielki murek, sięgający zazwyczaj do ramion, osłania od frontu skrępowanego korzystającego. Panie na prawo, panowie na lewo i to by było na tyle. W środku może być beton lub po prostu ziemia. W obu przypadkach ciężko stwierdzić, czy istnieje jakiś system odprowadzający dary podróżnych. Obfitość wystroju uniemożliwia dokładniejsze oględziny.

[w drodze z Jaipuru do Jaisalmeru
Indie]

Dlatego też okoliczne rowy i jeśli zdarzy się błogosławieństwo natury w postaci krzaczków, upstrzone są korzystającymi z ich dobrodziejstw ludźmi. Mężczyźni nie przejawiają nawet śladów żenady. Właściwie spotkać w Indiach sikającego na ulicy/torach faceta jest łatwiej, niż przebiegającą luzem krowę. A tych ostatnich, wierzcie mi, nie brakuje. Odziane w sari Hinduski też nie widzą problemu, gdyż stają sobie w owym rowie w lekkim rozkroku i… już. Co się mają przejmować. Obserwując zza autobusowej szyby ich poczynania po raz kolejny pożałowałam, że nie mam na sobie spódnicy, a po raz pierwszy, że zawsze noszę bieliznę.

[warzywko?
Jaisalmer, Indie]

Nocne godziny podróży mijały leniwie i nad pustynnym krajobrazem Rajasthanu powoli wzeszło słońce. Widoki zapewne były niepowtarzalne, choć przyznaję, że jedynym, co pamiętam z tej podróży, były moje wymyślne figury wykonywane na fotelu (dzięki Ci Panie, że autobus nie był przepełniony) i powtarzana w myślach mantra: „dam radę, już niedaleko…”. Gdy wreszcie nasz wehikuł wtoczył się na pożartą warunkami atmosferycznymi i długoletnią eksploatacją płytę jaisalmerowego dworca, w moich uszach zapiały chóry anielskie. Szybciej niż światło znalazłam się na zewnątrz i pierwszy raz w życiu rzuciłam się w objęcia tłumu hotelowych naganiaczy ze szczerym entuzjazmem. Nic mnie nie obchodziło. Jak długo pierwszy zapytany mężczyzna obiecywał, że jego hotel jest niedaleko i co więcej, ma tuk-tuka, który mnie tam szybciutko przetransportuje, nie miałam absolutnie żadnych uwag. Moja zaskakująca niewybredność zarówno na dworcu, jak i przy wyborze pokoju musiała pana uwieść, gdyż nie dość, że dostałam solidną zniżkę, to jeszcze przyniósł mi śniadanie na koszt firmy. 

[dar niebios czyli sok z trzciny cukrowej!
gdzieś w Kambodży]

Sam hotel również okazał się niedrogim a przyjemnym miejscem. Z nieprzynoszącą bólu brzucha restauracją na dachu i sympatyczną obsługą. No i cudownie własnym, czyściutkim, bielutkim sedesikiem przy pokoju. Czegóż chcieć więcej?


* Mamuniu, cały ten tekst to taka literacka hiperbola! Oczywiście, że cały czas myślę o swoim zdrowiu!

środa, 2 stycznia 2013

Gazele, mediny i przewodnicy


Jakim krajem jest Maroko? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Maroko ma tyle oblicz, ilu jest ludzi, którzy do niego przyjeżdżają. Jeśli jesteś typem, który sens istnienia odnajduje leżąc na plaży w słonecznych objęciach i popijając drinki z palemką – pakuj manatki i biegusiem rezerwuj miejsce na najbliższy lot do Casablanki a potem pociągiem prosto do Agadiru. Jeśli jesteś łowcą przygód i tylko czekasz, co ciekawego spotka cię za rogiem następnej wąskiej uliczki – na pewno się nie rozczarujesz. Hałaśliwi sprzedawcy w medinach i nadpobudliwi taksówkarze dostarczą ci mnóstwa niezapomnianych wrażeń. Jeśli do Maroka wyciągnięto cię przemocą i już na starcie jesteś przekonany, że czeka cię bród, smród i ubóstwo, a leniwi Arabowie tylko dybią, by cię oszwabić, zapewne się nie zawiedziesz. Po powrocie będziesz do woli mógł opowiadać, że trudno wyobrazić sobie straszniejsze miejsce na ziemi. 

[Meknes]

Jakie Maroko było dla mnie? Cóż… Było wszystkim po trochu, a właściwie czymś jeszcze innym. Czymś z domieszką kilku innych smaczków – z aromatem przypraw i stadem gazel wyskakujących zza każdego zakrętu. Ale wszystko po kolei.

Nigdy nie zapomnę momentu, gdy wysiadłyśmy z pociągu na stacji w Fezie i pełne jak najlepszych przeczuć ruszyłyśmy odważnym krokiem w stronę wyjścia na miasto. To, co nastąpiło później, było najbardziej gorączkowymi trzydziestoma minutami w moim życiu. Zaczęło się niewinnie. Gdy tylko wyszłyśmy z budynku dworca, podbiegł do nas jeden z taksówkarzy, pytając, czy może nasz dokądś podwieźć. O my ufne i naiwne niewiasty, zgodziłyśmy się bez zastanowienia. Mężczyzna zaprowadził nas na postój taksówek, jednak w międzyczasie spotkał jednego ze swoich kolegów po fachu, wymienili szybko kilka zdań po arabsku i zostałyśmy przekazane owemu mężczyźnie. W krótkim czasie pojawił się następny i znów zostałyśmy przekazane komu innemu. Wreszcie stanęłyśmy przed starym, białym mercedesem i wtedy przypomniały nam się słowa naszego Marokańskiego znajomego, który radził, by wziąć czerwoną taksówkę. Niestety, na korektę błędu było już za późno. Nasze toboły z prędkością światła znalazły się w bagażniku, a kierowca machał na nas z przyjaznym uśmiechem znad kierownicy. „Nie podoba mi się to!” z przekonaniem wrzeszczało we mnie niedobre przeczucie, ale zagryzłam zęby i wsiadłam do samochodu. Nic to, jesteśmy dwie, skopiemy dziada, jakby co. Dość był rachityczny, powinnyśmy dać radę.

 [Fez nocą, widok z dachu naszego hotelu]

Nasze rozklekotane, białe jak śnieg grand taxi mknęło ulicami miasta. Z radia sączyły się rzewne, arabskie śpiewy a my modliłyśmy się w duchu, by nie wywieziono nas do jakiegoś ciemnego zaułku i nie sprzedano za dwa wielbłądy. Ku naszej uldze, kierowca zawiózł nas dokładnie tam, gdzie sobie życzyłyśmy. Wysiadłyśmy uradowane, tyle tylko, że przyjemność przejażdżki białą taksówką kosztowała nas 50 dirhamów. Jak potem doczytałyśmy w przewodnikach, białe grand taxi służy do przemieszczania się między miastami, a więc na dłuższych trasach, po mieście korzysta się z usług kolorowych petit taxi (w Fezie czerwonych), które kosztują o niebo mniej (o ile oczywiście kierowca łaskawie włączy taksometr. Zawsze lepiej ku przezorności spytać się o cenę przed wyruszeniem w trasę).

Nie zdążyłyśmy jeszcze dobrze wysiąść z samochodu, gdy podbiegł do nas kolejny wąsaty mężczyzna, lat pięćdziesiąt plus, oferując nam najuprzejmiej swoje usługi jako przewodnik. Zamachał nam swoją legitymacją przed oczyma i potokiem słów przekonywał, że powinnyśmy wybrać się z nim na wycieczkę. Twierdził, że jest przewodnikiem z państwową akredytacją, czego nie można powiedzieć o całej rzeszy innych, tak zwanych przewodników, którzy tylko czekają na to, by zwabić takie urocze jak my turystki z Europy, zaprowadzić gdzieś w ciemną uliczkę i obrabować lub sprzedać za dwa wielbłądy. Całe szczęście, że nasz hotel był tuż tuż, więc szybko udało nam się uwolnić od przemiłego pana. Ledwie przekroczyłyśmy próg hotelu, a przejął nas kolejny obrotny Marokańczyk. Tym razem wyglądający mniej więcej na 25 lat młodzieniec zapytał, czy potrzebujemy noclegu. Przytaknęłyśmy i to było wszystko, co dane było nam powiedzieć. Jeśli wcześniej stwierdziłam, że spotkany na zewnątrz przewodnik zalał nas potokiem słów, teraz pozostaje mi powiedzieć, iż ten chlusnął na nas prawdziwą Niagarą! Buzia mu się nie zamykała. Do tego musiałyśmy mknąć za nim w górę schodów, gdyż, nim zdążyłam się zorientować, szarmancko wyjął walizkę z mojej ręki. Pędząc za moim dobytkiem zauważyłyśmy jedynie, że obrotny młodzian po drodze zaczepił myjącą posadzki kobietę i zabrał od niej jeden z kluczy. Dotarliśmy na drugie piętro i jedne z wielu drzwi stanęły przed nami otworem. Wrzuciłyśmy nasze bagaże do pokoju i zostałyśmy porwane na szybki obchód po hotelu. Poinstruowane, gdzie znajdują się łazienki, gdzie mała restauracyjka, wyprowadzone zostałyśmy na dach budynku, by podziwiać panoramę miasta. I tam nastąpił główny punkt programu, czyli kolejna wymięta legitymacja świsnęła przed naszymi oczyma i padła kolejna propozycja oprowadzenia po labiryncie uliczek Fezu. Wedle słów młodziana, a właściwie cwaniaczka, jak go później przechrzciłyśmy, powinnyśmy mieć na uwadze fakt, iż jest on tylko studentem, dorabiającym w wakacje pracą w hotelu i oprowadzającym takie urocze dziewczęta jak my po mieście. On też oczywiście był członkiem jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia przewodników. Rzecz jasna, do niczego nas nie namawia, tylko sugeruje, żeby nie dać się naciąć ulicznym przewodnikom, którzy to niby twierdzą, że są akredytowani przez państwo, ale tak naprawdę to tylko czekają, by nas naciąć, zainkasować najwięcej jak się da pieniędzy i nie pokazać niczego ciekawego. On natomiast, jakże by inaczej, pracuje w hotelu i zależy mu, by goście byli zadowoleni. No i nie życzy sobie za oprowadzenie tyle, co ci inni przewodnicy, zdziercy…

 [medina w Fezie]

Wróciłyśmy do naszego nowego pokoju i zamknęłyśmy za sobą drzwi. Popatrzyłyśmy po sobie, widząc znajomy obłęd w oczach. Obie czułyśmy dokładnie to samo. Nie nadążałyśmy za rozwojem wydarzeń.

- To co robimy? – spytała moja współtowarzyszka niedoli. Pierwszy raz w życiu, mimo mojego zwykłego huraoptymizmu i zgrywania gieroja, miałam ochotę powiedzieć, byśmy nie wyściubiały nosa z tego pokoju aż do końca naszego pobytu w Maroku. Spotkany przed hotelem przewodnik nie zrobił na nas najlepszego wrażenia, natomiast nie miałyśmy bladego pojęcia, czy możemy zaufać cwaniaczkowi. Ten z kolei wydawał się być bardzo sympatyczny, ale wiadomo jak to bywa z pozorami. Do tego, nie miałyśmy wcale pewności, czy rzeczywiście pracuje w hotelu. OK, zabrał klucze od sprzątaczki i otworzył nam pokój, ale jakoś nie padło ani słowo o tym, ile kosztuje tu nocleg, na jak długo chcemy się zatrzymać i generalnie czy byłybyśmy łaskawe udać się do recepcji, by się zameldować.

 [hotelowa restauracja]

Postanowiłyśmy zgodnie, że pierwsze co musimy zrobić, to uporządkować natłok informacji i zmazać obłęd goszczący na naszych twarzach. Jako że źle myśli się na pusty żołądek, udałyśmy się do hotelowej restauracji. Bez wątpienia to miejsce pomogło przywrócić równowagę naszym duszom. Lokalik mieścił się na tarasie budynku i zalany był marokańskim słońcem. Małe stoliczki stały przy rozległych, wygodnych kanapach. Wszędzie pełno było poduszek, kotar i innych egzotycznych ozdób. Tak właśnie w moich wyobrażeniach powinna wyglądać restauracja w oriencie. Za bardziej niż rozsądną cenę dostałyśmy wielkie i przepyszne śniadanie. Chwilowo zapomniałyśmy o wszystkich naszych troskach, rozkoszując się doznaniami podniebienia. Popijałyśmy kawę, gdy na tarasie pojawił się nasz cwaniaczek. Przysiadł się do nas, pytając, czy jesteśmy zadowolone z pokoju i po krótkiej pogawędce poprosił, byśmy po śniadaniu wzięły paszporty i poszły do recepcji załatwić wszystkie formalności. To była właśnie ta chwila. Skoro jednak chcą od nas dokumentów, najwyraźniej nikt nie planuje nas sprzedać za dwa wielbłądy, a cwaniaczek nie okłamywał nas, mówiąc, iż tu pracuje. Pokrzepione tą myślą, miałyśmy już plan działania.

 [nieco inne oblicze mediny w Fezie]

c.d.n.

______________________
wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa