- No, ale po co ty tam chcesz
jechać? – pytała z przerażeniem w głosie moja mama. – Przecież tam jest tylko
dżungla i zniszczenia wojenne!
Szczerze mówiąc, ja też nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, co jest tam jeszcze do zobaczenia poza rzeczoną dżunglą i zniszczeniami wojennymi. A to był już wystarczający powód, by osobiście to sprawdzić.
Szczerze mówiąc, ja też nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, co jest tam jeszcze do zobaczenia poza rzeczoną dżunglą i zniszczeniami wojennymi. A to był już wystarczający powód, by osobiście to sprawdzić.
[najprawdziwsza wietnamska dżungla]
Niedługo później siedziałam w samolocie z moją nieodłączną towarzyszką podróży – Karoliną, która również nie miała pojęcia, co nas niesie na drugi koniec świata. Ale ona też bardzo chciała się o tym przekonać. Nasz plan był prosty. Na początek dotrzeć jakoś do Hanoi, na miejsce workcampu, w którym miałyśmy wziąć udział, a później się zobaczy. Dwa tygodnie to wystarczająco dużo czasu, by opracować plan działania. Z mapką, jak trafić do celu, niewiarygodną wręcz ilością lokalnej waluty w kieszeniach (której to żadnym cudem nie dało się wepchnąć do portfela, a było to tylko nieco ponad 200 euro!) i świeżo wklejoną wietnamską wizą, ruszyłyśmy na podbój stolicy. Już od pierwszej sekundy wiedziałyśmy, że to będzie jedno z tych przeżyć, które bezpowrotnie zmieniają sposób patrzenia na świat. Już nigdy żadna polska ulica nie wyda mi się taka sama. To był potok skuterów i samochodów, który falował i lawirował po dziurawej, wysłużonej nawierzchni, to zwalniając, to przyśpieszając, nie zauważając nawet takich szczegółów jak pasy na jezdni czy znaki drogowe. Nikt nie zatrzymywał się na skrzyżowaniach, nikt nie przestrzegał zasady, że wyprzedza się tylko z lewej strony, nikt nawet nie zwracał uwagę na to, że skutery mają jakiś ograniczony współczynnik dopuszczalnego obciążenia. Z oniemieniem patrzyłyśmy na czteroosobową rodzinę, wymijającą nas na rozklekotanym motorku oraz wąsatego pana, który na bagażniku swojego jednośladu przewoził trzy, ułożone jedna na drugiej, świńskie tusze…
[bo i czemu by nie?]
[niemożliwe? pfffffff...]
Dwutygodniowy workcamp i nieustanne towarzystwo naszych trzech nieocenionych wietnamskich wolontariuszek pozwoliły nam zdobyć niezbędne do przetrwania umiejętności. Opanowałyśmy trudną sztukę przechodzenia przez ulicę (która sprowadza się właściwie do tego, że należy zamknąć oczy, iść bardzo powoli do przodu i nigdy, ale to nigdy się nie cofać), wiedziałyśmy już jak i gdzie kupić podstawę wietnamskiej diety czyli zupę pho i bułkę banh, pogodziłyśmy się z faktem, że środki komunikacji miejskiej są poza naszym zasięgiem (autobusy niemal nigdy nie zatrzymują się na przystankach. Bardzo wolno, ale jednak, wciąż się przemieszczają, gdy ludzie wsiadają – a właściwie wskakują – i wysiadają z autobusu) no i najważniejsze, nasze ciała przestawiły się na życie w parowarze, a nawet polubiły stan ciągłego spocenia i klejenia się do wszystkiego. No, przynajmniej moje polubiło.
Cóż zatem zobaczyłam ciekawego przez ponad miesiąc podróżowania poprzez dżunglę i tereny zniszczeń wojennych? Przede wszystkim najpiękniejsze twory przyrody, na jakie kiedykolwiek przyszło mi patrzeć. Niezliczoną ilość pięknych świątyń, strzelistych pagód, starych domów i kolorowych kurortów. Były też wieżowce ze stali i szkła, były i współczesne centra handlowe, niczym nie ustępujące naszym. Mnóstwo pysznego jedzenia wprost z „mini-barów” na ulicy i niewyobrażalnie wspaniałych, świeżo wyciskanych soków z owoców, których nawet nie potrafiłam nazwać. A dżungla? Owszem, była. Ale tylko i wyłącznie na własne życzenie i za ciężkie pieniądze zapłacone organizatorowi „wycieczki”. Trasa niemal mnie zabiła, przekonałam się, że naprawdę można być tak spoconym, że pot kapie z brody a gwałtowne poruszenie ręką wywołuje protest stojących najbliżej towarzyszy niedoli, zroszonych kolejną porcją wilgoci. Zniszczenia wojenne? Nie zauważyłam.
[zatoka Ha Long]
***
Wszystkie zamieszczone zdjęcia są autorstwa mojej towarzyszki podróży - Karoliny
(mój aparat po Hanoi odmówił posłuszeństwa. Mniemam, że temperatura go zabiła ;( )
piękny opis!
OdpowiedzUsuńproponuję dodać jakieś foto z własnego archiwum
Nie chwalisz się, że masz nowego bloga? :O I nie chwaliłaś się, że byłaś w tylu ciekawych miejscach! A idź ty! Czekam już nie na jedną książkę a kilka, każdą z innego kraju ;)
OdpowiedzUsuńOch nie! Zamorduję moją siostrę! Toż jeszcze tu nic gotowego nie ma! Na razie tak tylko założyłam i jestem w trakcie docykiwania detali! ;(
UsuńA co mnie się było chwalić, jam skromna dziewczynka z małego miasta ;)
Jak tylko będę mieć co nie co więcej czasu (na razie przeżywam maraton odwiedzin) to wezmę się co nie co więcej za pisanie ;)
A tak przy okazji, ładna nowa ksywka ^^
Cieszę się, że powróciłaś! Tęskniłam!
Ksywka wciąż ta sama ale tym razem po polsku :}
UsuńOgółem tego bloga znalazłam przypadkiem. Tak czytam posta Twojej siostry i zaczęłam kojarzyć fakty: Przecież Walerianka ledwo co wróciła z Indii! Czyżby to jej siostra?
Patrzę, szukam i znalazłam Ciebie u niej w polecanych blogach ];->
Trochę się zamotałam w laptopowej historii. On jest wciąż w Indiach gdzieś na jakiejś zakurzonej, zapomnianej, urzędniczej półce? Czy cudem wrócił do Polski? :O
I gdzie moje ślubne sari? ;(
Usuńco do ślubnego sari - odpowiedziałam Ci na fb :D
Usuńa co do laptopa: moje szczęście już jest ze mną, w poniedziałek nastąpiło nasze ckliwe i łzawe połączenie a laptop wrócił z indyjskiej poniewierki ^^
Dlatego też mogę się wreszcie pisarsko wyżywać ;)
W jakim stanie dotarł? :O
UsuńIdę szukać odp. na fejsiku :3
Jeszcze raz ludzkość udowadnia , że prawa Fizyki są tylko lekkim ogranicznikiem wyobraźni. Świnia na skuterze!!!! BA!! Trzy świnie na skuterze!!! Z tego powinien powstać jakiś tytuł filmu :P
OdpowiedzUsuńI kto powiedział , że dżungla jest dzika i zielona, mi się jednak wydaje , że te drogi powinny nosić te zaszczytne miano :)
Nowy blog!!!! Już węszę te smakowite kąski z najróżniejszych krajów :)
Widzę że podróż udana ;-) No cóż przechodzenie przez jednię to istny hardcore.
OdpowiedzUsuńMadzia**
Oj musiałbym zapodać sobie dużą ilość waleriany :), ale chyba nie było by to zbyt bezpieczne, zwłaszcza podczas przechodzenia przez ulicę :)
OdpowiedzUsuńZabierz mnie na taką wycieczkę ;-;
OdpowiedzUsuńOnegai! <3
"pho i banh" = popularne i akurat dla mnie, ale nem nie próbowałaś? To u nas Sajgonki ale tak naprawdę ta nazwa jest tak błędna że nie wiem... Bo nemków są nie dość że 2 rodzaje to jeszcze ten, który można dostać w Polsce to rodzaj z Ha Noi! Hahahha tam ludzie przestrzegają jednej zasady: jak masz obowiązek jechać gdzieś to tego nie rób. Autobus tam żeby zakręcić w lewo " udaje" że skręca w prawo, a potem gwałtownie robi zwrot i blokuje ruch... Dużo wypadków itp. A skuterek to normalność. Jak jesteś ranny i potrzebujesz pomocy jest bardzo skuteczny - przywiązuje się taką osobę jak jest za bardzo osłabiona paskiem do skuterka i zawozi. Karetka = zapomnieć można bo prędzej umrzesz niż się doczekasz. Kogo tam obchodzi że ty się śpieszysz bo nie tylko ty jesteś. Karetka zablokowana stać bd jak wszystko co duże...
OdpowiedzUsuńOhh Ha long - marzenie!
Hia hia najlepszy komentarz mojej nauczycielki na temat pl lasów powie wszystko. Ona była na wsi w pl i ktoś jej powiedział że o patrz to jest PL las: a ona z tekstem: Gdzie? Nam wyjaśniła że dla niej to wcale nie wygląda jak las. Wszystko widać między drzewami a w dżungli tak nie ma. Jest niekiedy tak ciemno że strach się bać :P
Ale wie co to las. Każdy ma tam swój :)