wtorek, 26 lipca 2016

Z serii: czym zajmuje się Walerianka, gdy siedzi w domu

Dekorowaniem! Jako, że dorobiłam się wreszcie własnego mieszkania (wynajmowanego), mogę się bez przeszkód oddawać mojej nowej pasji! Możecie mi wierzyć, że znalezienie czegoś na stałe w Monachium jest sporym wyzwaniem i zajęło nam to cały rok!

[bo świeczek nigdy za wiele!]

Na szczęście przeprowadzki co kilka miesięcy to już przeszłość! Dziś chciałam Wam zaprezentować kilka projektów, które cieszą moje oczy.

[pomysł podpatrzony tutaj]

Jak się okazało, mam obsesję na punkcie zieleni w doniczkach. Jak każdy szanujący się ogrodnik-amator wyznaję zasadę, że zawsze znajdzie się miejsce na kolejny kwiatek! Ten zrobiony z papieru również! 


Ta orchidea nigdy nie przekwitnie, a co najlepsze, nie kosztuje kroci! Można ją sobie samemu wydrukować, wyciąć i skleić, a gałązkę przynieść z parku. Wzór do pobrania tutaj.


Bluszcz z kolei siedzi sobie na górnej półce w mocno ocienionym miejscu, nie zwieszając smętnie witek, choć nikt go nie podlewa. Dla potrzeby zdjęcia przemieścił się w stronę światła, ale już wrócił w strefę mroku.

Patrząc na powyższe projekty, zdążyliście się już pewnie zorientować, że wycinanki działają na mnie wysoce kojąco. Straciłam rachubę, nie tylko ile godzin spędziłam nad wycinaniem owych motylków, ale również ile ich wycięłam! Nadwyżki utworzyły girlandę w dużym pokoju i w sypialni.

[okno w kuchni]

[sypialnia]

Zasłony to również moja radosna twórczość. W przeciwieństwie do mojej siostry, nie jestem wielką fanką igły, więc zakupione dawno temu sari skleiłam gorącym klejem. Voila! 

W sypialni mam również zainstalowany taki oto szykowny wieszaczek na kolczyki. 


Nad drzwiami wisi też własnoręcznie sklejony (tak, znów polał się gorący klej!) toran, znane również pod nazwą "indyjskie dyndadło".


Łazienka też nie ustrzegła się mojego kreatywnego palca. Doszłam do wniosku, że białe doniczki są nudne...


A i ściana potrzebuje jakiegoś urozmaicenia.


Zapewne nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa w kwestii dekoracji i to tylko kwestia czasu, gdy pojawi się coś nowego.


Jak na przykład ten chwościk na zegarze.

Do tego czasu, nie pozostaje mi nic innego, niż życzyć Wam, kochani Czytelnicy,...



czwartek, 21 lipca 2016

Nowy początek… oby!

Ciekawa jestem, czy ktoś tu jeszcze zagląda. Nie rozpieszczałam Was przez ostatnie… Dwa lata! Czasem tak mam, że dopada mnie kryzys twórczy, po czym bardzo trudno jest mi znów usiąść do pisania. A werwy jak zawsze nie brakuje!


Jako że prowadzę od przeszło dwóch lat raczej osiadły tryb życia, postanowiłam zmienić nieco koncepcję „Walerianki w podróży”. Ku mojemu nieszczęściu (albo i szczęściu), poza podróżami i moim azjatyckim zboczeniem mam jeszcze wiele innych małych pasji i namiętności. Czasem nachodzą mnie też różne refleksje na ten, czy owy temat.

Kiedy nie ganiam za bandą sześciolatków (czytaj: pracuję), nie piszę, nie czytam ani nie oglądam naukowych wywodów o kosmosie na youtubie (wspominałam, że mam szeroki wachlarz zainteresowań? :P), to zajmuję się dopieszczeniem mojego gniazdka. Uwielbiam wszelkiej maści projekty „zrób to sam” i godzinami mogę siedzieć i wycinać motylki z papieru! Do tego mój wąż w kieszeni podejrzanie milknie, gdy ze sklepowych półek uśmiechają się do mnie różne świeczniki, pledy i inne pierdy. Dziś jest już za ciemno, ale jutro zrobię porządne zdjęcia i się co nie co pochwalę!


Przeglądałam też zdjęcia, które napstrykałam podczas moich chińskich wojaży i naszło mnie kilka refleksji. Życie pod jednym dachem z chłopakiem z importu również skłania do zadumy nad różnicami kulturowymi, tudzież ich brakiem.  

Miejmy nadzieję, że ten post zapoczątkuje powrót grafomanii i już niedługo zaleję Was artykułami! Na Skośnookim również powinno się coś niedługo ukazać, gdyż komentarz od pewnego anonimowego Prawdziwego Polaka nakazuje mi kontynuowanie działalności artystycznej! ;)

Trzymajcie kciuki, by wicher począł wiać w moje pisarskie żagle!

Do zobaczenia już niedługo! ^^



Oby…

piątek, 11 kwietnia 2014

Blaski i cienie życia w tropikach: deszczyk i jego konsekwencje

 [oj, będzie padać...]

Ha! Przyznajcie się! Już dawno położyliście krzyżyk na tym blogu sądząc, że już na pewno nic się na nim nie pojawi! Otóż nie! ^^ Może i chwilę to trwało, ale powracam z nowym artykułem: dawno obiecaną kontynuacją serii „Blaski i cienie życia w tropikach”.

Dziś będzie o wodzie. Jej dużych ilościach. Lejącej się z nieba, porów skóry, oblepiającej, klejącej, spływającej po ścianach i ograniczającej widoczność. Będąc w tropikach po pewnym czasie zaczynasz się zastanawiać, czy woda to rzeczywiście źródło życia, czy wymysł szatana na przemyślne tortury… No cóż. Wszystko zależy od tego, jak bardzo lubicie się pocić.

Jeśli przydarzy Wam się przybyć do Azji południowo-wschodniej późną wiosną lub latem, obecność wody w powietrzu uderzy w Was już w pierwszej sekundzie po wystawieniu członków poza bezpieczne i klimatyzowane pomieszczenia lotniska. Powietrze jeszcze nigdy nie było tak namacalne i przyjazne, gdyż w jednej chwili poczujecie się porwani w jego lepkie objęcia, albo nawet oblizani, jeśli jesteście jedynymi z tych, co to pocą się bardziej obficie.

 [mój normalny widoko z okna]

[oraz "wilgotna" wesja]

Niestety, przed wszechogarniającą wilgocią i upałem nie ma ucieczki. Trzeba polubić stan permanentnego przepocenia, albo spadać do domu. Mi tam nie przeszkadza lepienie się do siebie samej a nawet lubię to uczucie, kiedy pot spływa wartką stróżką po plecach. No cóż, różne są zboczenia, prawda?

Prysznic niewiele pomaga, gdyż już w pierwszej chwili, kiedy zakręcicie kurek z chłodną wodą, znów poczujecie na skórze owe wilgotne macki. Jedynym ratunkiem jest nie opuszczanie klimatyzowanych pomieszczeń. Gorzej natomiast, jeśli zdarzy Wam się zamieszkać w domu pozbawionym takiego luksusu jak klimatyzator (co mi się przydarzyło w lipcu w Wietnamie). Jest to doznanie zarezerwowane tylko dla tych, którzy spragnieni są silnych doznań.

Lejący się po oczach, brodzie i pośladkach pot nie jest jednak głównym problemem tropików. W Chinach przyszło mi mieszkać przez pół roku w małym miasteczku na południu, przecudnie położonym wokół niezliczonych jezior. Wokoło górki, w dole błękitna woda, kolorowe parki na co drugim skrzyżowaniu, stare świątynie tu i ówdzie. Pięknie. Tyle tylko, że przez te cholerne jeziora mikroklimat Yangjiang potrafi dać w kość jak nic innego.

[niewinnie wyglądające jezioro w Yangjiang]

Szczególnie późną wiosną poziom wilgoci w powietrzu osiąga absurdalny poziom. Woda po prostu materializuje się z nicości. W niektóre dnie, choć bynajmniej w moim mieszkaniu nie było dziur w dachu (nade mną było jeszcze z jakieś 10 innych pięter), podłogi zroszone były wilgotną mgiełką, a z wszystkich płaskich i śliskich powierzchni ściekały stróżki wody. Kilka razy dziennie musiałam wtedy ścierać kałuże tworzące się pod drzwiami, lodówką i kafelkami w kuchni.

W takich warunkach natura upomina się o swoje bardzo szybko. Nie ma chyba takiej rzeczy poza papierem toaletowym, która w którymś momencie nie porosłaby mi pleśnią. Nie używasz butów przez tydzień? No cóż… Jeśli nie przeszkadza ci zielony meszek na czarnych kozaczkach, wciąż możesz je przecież nosić. Wiszące w szafie bluzki, a w szczególności moja zimowa kurtka co kilka dni musiały obywać karną kwarantannę na balkonie w palącym słońcu, bo również stawały się niepokojące kosmate.

 [futerko...]

Nigdy nie zapomnę mojego zdziwienia, gdy któregoś dnia szukałam czegoś na półkach z moimi ubraniami i natrafiłam nagle na szare spodnie. Hmmm… Myślę sobie… Przecież ja nie mam szarych spodni. Wyciągam znalezisko, i cóż to? Spodnie owszem i moje, ale przed kilkoma tygodniami były jeszcze czarne…

Taki sam los spotyka wszelkie produkty spożywcze. Nie ma najmniejszego sensu robić większych zapasów, bo i tak trzeba będzie je oddać matce pleśni na pożarcie. Wielkie było moje zdziwienie, gdy kupiłam sobie paczkę makaronu i po 3 dniach znów chciałam sobie ugotować na obiad kluseczki. Niestety, wcale nie planowałam sosu grzybowego do tego makaronu.

[mniam mniam!]

W tropikalnym klimacie słowo „deszcz” nabiera zgoła innego znaczenia. W sezonie monsunowym zazwyczaj raz dziennie zdarzają się ulewy, trwające pół do godziny oberwania chmury, po których znów pojawia się słońce, zabierające do atmosfery dużą część wody, która to dopiero spadła na ziemię. Takie monsunowe deszcze łoją skórę lepiej niż silny prysznic i w przeciągu ćwierci sekundy potrafią zmoczyć do gaci. Czasem zdarza się, że taki deszczyk trwa ciut dłużej, a do pracy tudzież szkoły jakoś trzeba dotrzeć. Idąc za przykładem lokalnych mieszkańców nauczyłam się techniki przemieszczania się w strugach lejącej się wody. W takie dnie wszyscy bez wyjątku, czy to babcie, czy szanowni biznesmeni, podwijają nogawki aż do połowy ud, albo zadzierają kiece, biorą obuwie pod pachę i z parasoleczką brną poprzez rwące strumienie, płynące ulicami i chodnikami.

[no, może aż tak zadzierać nie trzeba ;)]

Jednego dnia, jakoś w maju zeszłego roku, lało w Yangjiang niemiłosiernie cały dzień. Jakimś cudem dotarłam do pracy, nie zmieciona przez szalejący ulicami potok i smagający wiatr. Szkoła, w której pracowałam, znajdowała się na drugim piętrze kamienicy. Gdy poszłam do łazienki co nie co się osuszyć, przywitał mnie bulgocący gejzer, bijący z odpływu w łazienkowej podłodze. Tego dnia jedna z części miasta została totalnie zalana, a ludzi ewakuowano z domów pontonami. Szczęśliwie, ja mieszkałam na 18-piętrze i na niewielkiej górce, więc mnie szczęśliwie nie dotknęła klęska żywiołowa.

[deszczyk w Yangjiang]

[akcja ratunkowa]

Czy da się żyć w takim klimacie? A pewnie, że tak. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i ze wszystkim poradzić. Po utracie kilku dóbr na rzecz matki natury, nauczyłam się, że nie noszone za często buty najlepiej trzymać na balkonie, gdzie przygrzewa słoneczko, do szafy można kupić specjalne wilgocio-pożeracze (takie torebeczki śmieszne), żywność zamykać w hermetycznych pudełkach, a nad wodą lejącą się po ścianach i plecach trzeba po prostu przejść do porządku dziennego. Są też pożytki płynące z permanentnego siedzenia w łaźni parowej: moja skóra nigdy nie była tak dobrze nawilżona jak w Yangjiang i to be użycia żadnego kremu czy balsamu! Ha!

Poprzedni odcinek „Blasków i cieni życia w tropikach” do przeczytania tutaj (the karaluch edyszyn!).

sobota, 8 czerwca 2013

Blaski i cienie życia w tropikach: współlokatorzy


Siedząc sobie w ciepłym, czyściutkim i pachnącym domku, popijając popołudniową kawusię i zagryzając ją czekoladowym ciasteczkiem, łatwo dać się porwać awanturniczym historiom z dalekich krajów i snuć fantazje, jak cudownie byłoby tam, gdzie nas nie ma… Jasne, że pierwsze chwile na dalekiej, upragnionej ziemi nie dają się z niczym porównać. Jednak gdy podróż trwa dłużej niż kilka tygodni, zaczyna się dostrzegać to i owo, co już takie cudowne się nie wydaje.

W pierwszym odcinku serii „Blaski i cienie życia w tropikach” chciałabym przybliżyć pewien biegający problem.

Mieszkam w niebrzydkim mieszkanku na 18tym piętrze, z którego rozpościera się cudowny widok na całe miasto. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że raz po raz przez ową idyllę przewalają mi się kohorty… karaluchów.

Zazwyczaj nie są one duże, ok. 1 cm. Przyzwyczaiłam się do ich nieuchronnej obecności do tego stopnia, że nawet nie przerywam jedzenia kolacji, by złapać na ślepo kapcia i ubić dziada. Jednak nie tak dawno, po ulewie, która zalała pół miasta i wybijała wodę z odpływów na drugim piętrze (o tym więcej w kolejnym odcinku), robaczy problem przybrał na sile.

Wiele już w swoim życiu widziałam, jednakowoż z takimi karaluszymi domonami, jakie od czasu do czasu nawiedzają moje domostwo, przyszło mi się zetkną dopiero tutaj. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania, gdy przebudziwszy się nad ranem za wołaniem natury, na wpół śpiąc jeszcze, poczłapałam do drzwi pokoju, w którym spałam. Nacisnęłam klamkę i w tym momencie czarne monstrum przebiegło z prędkością torpedy między moimi nogami i skryło się pod nocną szafką.
Nie ma to jak przyjemny poranek... Przed niechybnym zawałem uratowało mnie to, że mam jeszcze sprawnie działające serce. Jako, że był to pierwszy własnokapciowo ubity karaluch tych rozmiarów, przeżycie pozostanie niezapomniane.

A tak jak wspominałam, po pamiętnej ulewie, problem się nieco pogłębił…

Nie tak dawno temu, gdy wieczorem, zaraz przed planowanym pójściem spać, zmywałam naczynia, przez przypadek dotknęłam deskę do krojenia, która stała tuż przy zlewie. W tym momencie 4 karaluchy wyskoczyły spod owej deski i rozbiegły się wokoło... Kolejny stan przedzawałowy. Ubiłam dziady wszystkie. Odwracam się, a tam na środku kuchni kolejny, gapi się na mnie i pewnie śmieje pod tymi swoimi czułkami. Walnęłam łapciem. Serducho mi pikało jak szalone, więc postanowiłam opuścić tę rzeźnię, a w holu… zgadnijcie kto?!

Kolejny dzień, poranek. Na dzień dobry jeden czekał na mnie w łazience, kolejny w kuchni.

Jednak to, co doprowadziło mnie na skraj załamania nerwowego, to niedawne odkrycie łóżkowe. Wieczór, leżałam sobie w wyrku, coś tam klikałam na laptopie, a że detektor ruchu mam teraz bardziej wyczulony niż u przeciętnego kota, zauważyłam kątem oka, że na łóżku, tuż za moją głową, coś przemknęło... Nie zdążyłam ubić drania, bo nie miałam czym. Gdzieś mi uciekł za/pod łóżko i nie mogłam za cholerę znaleźć. A że nie ma takiej opcji, żebym spała z robalami, to postanowiłam dziada wydobyć, gdziekolwiek by się nie chował. Łóżko jest sporawe i ciężkie, podwójne... Odsunęłam jednak i jako, że nic nie znalazłam, postanowiłam podnieść materac. I owszem, upolowałam gnojka. Ale przy okazji znalazłam dwa trupy karaluchowych monstrów. Zasuszone i spłaszczone, przyklejone do materaca na wysokości głowy... Jak generalnie mało mnie już rusza, to w tym momencie zrobiło mi się słabo.

Ja mogę wiele znieść, ale spanie z karaluchami wielkości chihuahuy pod uszkiem, to już jest naprawdę za dużo... Obecnie jestem na ścieżce wojennej z karaluchami i wprowadziłam politykę zera tolerancji. Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś duży, czy mały, czy bezbronny, czy wredny i podstępny: jeśli jesteś robalem a ja cię zauważę: nie żyjesz.

Dopracowuję strategię walki z wrogiem, ale póki co kapeć jest najskuteczniejszy. Mam tu taki szprej na robale, ale mam wrażenie, że jak nim psikam, to mi się karaluchty tylko w nos śmieją, że im prysznic robię. Jakoś szczególnie się nawet nie boją... -____-`


I żeby zakończyć filozoficznie, już wiem dlaczego Europejczycy swojego czasu zawojowali pół świata. Kiedy Azjaci użerali się z pleśnią i robalami, my mieliśmy czas sobie dłubać pistolety i inne pierdy.

poniedziałek, 27 maja 2013

Spacerek po parku

Boże, już nawet nie będę się wygłupiać i tłumaczyć za zwłokę...
Tym razem artykuł o mojej przeprawie przez dżunglę w Wuetnamie ukaże się nie tu, a na łamach strony magazynu Asia On Wave, dla którego pracuję i w którym jestem szefową działu podróże ^^

[przyjemności spotykane po drodze]

Raz na jakiś czas będę Was odsyłać na tę stronę, bo mam swój dział:

"Waleriankowy dziennik z podróży"
 
Zapraszam do czytania!

niedziela, 12 maja 2013

Fwd: Drobne zmiany


Dawno mnie tu nie było, prawda? Aż wstyd, jak patrzę na datę poprzedniego wpisu. Nie pisuję tu tak często, jak bym chciała, więc przyszedł wreszcie czas, by to zmienić! Za każdym razem, gdy chciałam coś napisać, zastanawiałam się głęboko, jaki temat poruszyć. Co byłoby ciekawe, niebanalne i warte uwagi czytelników. Wczorajsza rozmowa z koleżanką z Polski uświadomiła mi jednak, że wszystko może być interesujące. Nawet stan pogody i poziom porostu obuwia pleśnią!

Dlatego też, zamiast silić na mądre, przekrojowe artykuły (to zostawię sobie do druku w magazynie, dla którego pracuję), będę pisać o moich drobnych radościach i troskach płynących z mieszkania na obczyźnie. Dalekiej obczyźnie.

Pierwszy post z cyklu „Blaski i cienie życia w tropikach” już niebawem! ^^


poniedziałek, 11 marca 2013

Walerianka super star



Zawsze zarzekałam się, że nie marzy mi  się światowa popularność. Z niejakim politowaniem patrzyłam na ludzi z parciem na szkło. Mnie cieszyło moje anonimowe pisanie tekstów w internecie i spokojny, niczym nie wyróżniający się żywot. Najwyraźniej jednak całe to gadanie to jedynie snobistyczne pozy. Musi mnie kręcić robienie za lokalną super star, skoro ciągle ląduję w miejscach, w których moja uroda budzi nie małą sensację.

[gdzieś w Wietnamie]

Jestem obecnie w Chinach i przyznam się szczerze, że najbardziej lubię tutejsze wieczory. Nieopodal domu jest przepiękny park, po którym uwielbiam się przechadzać. Pomijając urodę zakątka, rozświetlanego wieczorami ferią barw i świateł, lubię te wieczorne spacerki z jeszcze innego powodu. Jest ciemno, a co za tym idzie, prawdopodobieństwo, że ktoś się zorientuje, że jestem biała, drastycznie spada. Zakładam wtedy bluzę z kapturem i wreszcie mogę pospacerować jak normalny człowiek. Bez ciągłego pokazywania mnie sobie palcami, bezpardonowego gapienia się i rozdziawionych buź, gdy przechodzę obok.

Przemykając pod osłoną nocy i chowając się w przydużych ciuchach, czuję się jak więzienny zbieg albo jakaś celebrity… Dzięki takim doświadczeniom nie trudno mi wczuć się w niedolę gwiazd k-popu, o których tyle piszę. Jasne, że oni muszą kochać uwielbienie tłumów zdecydowanie bardziej niż ja. Skierowana w ich stronę miłość jest również wprost proporcjonalnie większa. Mogę jednak zrozumieć, że nawet oni mają czasami dość. Człowiek potrzebuje chwili świętego spokoju. Przejścia się ulicą bez gradu spojrzeń i nieuniknionej sensacji. Mnie w większości bawi uwaga, jaką obdarzają mnie ludzie. Są jednak chwile, kiedy mam ochotę wydzióbać im te skośne oczyska…

 [Walerianka gangsta style!
no dobra, do noszenia maseczki jeszcze się nie posunęłam, ale zakupiłam na wszelkie „W”.
Zbliża mi się okres, więc robię się dość drażliwa…]

A i tak tutaj nie jest źle. Jak przypomnę sobie Indie albo choćby Maroko… Cud chyba sprawił, że nie stałam się przyczyną niczyjej śmierci, gdy ludzie oglądali się za mną, przechodząc przez ulice (a kto był w Azji albo krajach arabskich wie, że przechodzenie przez ulicę to sport ekstremalny), albo pomykając na swoich skuterkach. W Indiach nieznajomi ludzie prosili mnie, bym zrobiła sobie z nimi zdjęcie, inni chcieli jedynie uścisnąć moją rękę, inni choćby musnąć mojego ramienia czy włosów…

Czasem mam wrażenie, że ludzie traktują mnie jak jakieś bożyszcze, które sfrunęło z niebiosów. A urody, powiedzmy sobie szczerze, jestem dość przeciętnej. Przynajmniej tak kiedyś wierzyłam. Obecnie moje ego szybuje wysoko ponad linię horyzontu i mniemam, już nic nie będzie mnie wstanie strącić z tego poziomu. Jeszcze parę razy usłyszę, jaka to jestem „bjuuuuutiful!” i zacznę się zastanawiać, dlaczego jeszcze nikt nie zaproponował mi romansu z show biznesem. Toż taka uroda jak moja nie powinna pozostawać w ukryciu!

[przecudny park tuż pod obok mojego bloku]

Poważnie, łatwo popaść w samouwielbienie, gdy wszyscy wokoło nie tylko zauważają twoją egzystencję, ale co więcej, patrzą na ciebie z nieukrywaną fascynacją i zazdrością. Gdy idę ulicą każdy, ale to każdy facet wodzi za mną wzrokiem. Co więcej, czasem co odważniejszy i znający choć odrobinę angielskiego zagada albo przynajmniej zamacha, wrzeszcząc „hello!”. Po drodze do mojej pracy mijam dwóch takich strażników przy budynkach rządowych, którzy ciężko się obrażają, jeśli im nie odmacham, za każdym razem, gdy ich mijam (a czasem jest to nawet 6 razy dziennie…). Ostatnio jeden mi nawet posłał w powietrzu buziaczka… @___@ Zgroza! Moi starsi uczniowie dumni są jak pawie, gdy wybiorę się z nimi na kawkę. Jakby dostąpili jakiegoś zaszczytu, przebywając w miejscu publicznym z białym człowiekiem. Przedstawicielem zachodu, innego świata… Czasem mam wrażenie, że nawet innej planety.

Ciągle nie mogę rozgryźć dlaczego ludzie zachodu budzą taką sensacje wśród Azjatów. Dlaczego ukochali sobie właśnie takie cechy wyglądu zewnętrznego, które właściwie nie występują u ich nacji. U Hindusów obiektem pożądania jest mlecznobiała cera, niebieskie oczy i jasne włosy. Azjaci ze wschodu kochają nasze wystające nosy i wielkie (w ich mniemaniu) oczy z podwójną powieką…

Chociaż jakby się nad tym głębiej zastanowić… U nas ludzie skwierczą na słońcu, podlewając się tłuszczykiem, eee… tzn. oliwką do opalania, żeby tylko zgrillować się na skwareczkę… Yyyy, nabrać ładnego koloru, mam na myśli. Nie dogodzisz ludziom, ot co. A skoro moje ego tylko na tym korzysta, nie zamierzam za dużo na ten temat utyskiwać.

[co kto lubi...]

Moja samoocena wystarczająco już się podpasła bym mogła bez żenady wyznać: tak, marzy mi się! Może nie tyle światowa popularność (aczkolwiek odrobina masowego uwielbienia nie jest zła ;), co uznanie moich twórczych zasług dla ojczyzny! A co! Kto mi zabroni?!

Dziękuję ci, wielki świecie, za +100 do poczucia własnej wartości! ^^