[oj, będzie padać...]
Ha! Przyznajcie się! Już dawno położyliście krzyżyk na tym
blogu sądząc, że już na pewno nic się na nim nie pojawi! Otóż nie! ^^ Może i
chwilę to trwało, ale powracam z nowym artykułem: dawno obiecaną kontynuacją
serii „Blaski i cienie życia w
tropikach”.
Dziś będzie o wodzie. Jej dużych ilościach. Lejącej się z
nieba, porów skóry, oblepiającej, klejącej, spływającej po ścianach i
ograniczającej widoczność. Będąc w tropikach po pewnym czasie zaczynasz się
zastanawiać, czy woda to rzeczywiście źródło życia, czy wymysł szatana na
przemyślne tortury… No cóż. Wszystko zależy od tego, jak bardzo lubicie się
pocić.
Jeśli przydarzy Wam się przybyć do Azji
południowo-wschodniej późną wiosną lub latem, obecność wody w powietrzu uderzy
w Was już w pierwszej sekundzie po wystawieniu członków poza bezpieczne i
klimatyzowane pomieszczenia lotniska. Powietrze jeszcze nigdy nie było tak
namacalne i przyjazne, gdyż w jednej chwili poczujecie się porwani w jego
lepkie objęcia, albo nawet oblizani, jeśli jesteście jedynymi z tych, co to
pocą się bardziej obficie.
[mój normalny widoko z okna]
[oraz "wilgotna" wesja]
Niestety, przed wszechogarniającą wilgocią i upałem nie ma
ucieczki. Trzeba polubić stan permanentnego przepocenia, albo spadać do domu.
Mi tam nie przeszkadza lepienie się do siebie samej a nawet lubię to uczucie,
kiedy pot spływa wartką stróżką po plecach. No cóż, różne są zboczenia, prawda?
Prysznic niewiele pomaga, gdyż już w pierwszej chwili, kiedy
zakręcicie kurek z chłodną wodą, znów poczujecie na skórze owe wilgotne macki.
Jedynym ratunkiem jest nie opuszczanie klimatyzowanych pomieszczeń. Gorzej
natomiast, jeśli zdarzy Wam się zamieszkać w domu pozbawionym takiego luksusu
jak klimatyzator (co mi się przydarzyło w lipcu w Wietnamie). Jest to doznanie
zarezerwowane tylko dla tych, którzy spragnieni są silnych doznań.
Lejący się po oczach, brodzie i pośladkach pot nie jest
jednak głównym problemem tropików. W Chinach przyszło mi mieszkać przez pół
roku w małym miasteczku na południu, przecudnie położonym wokół niezliczonych
jezior. Wokoło górki, w dole błękitna woda, kolorowe parki na co drugim
skrzyżowaniu, stare świątynie tu i ówdzie. Pięknie. Tyle tylko, że przez te
cholerne jeziora mikroklimat Yangjiang potrafi dać w kość jak nic innego.
[niewinnie wyglądające jezioro w Yangjiang]
Szczególnie późną wiosną poziom wilgoci w powietrzu osiąga
absurdalny poziom. Woda po prostu materializuje się z nicości. W niektóre dnie,
choć bynajmniej w moim mieszkaniu nie było dziur w dachu (nade mną było jeszcze
z jakieś 10 innych pięter), podłogi zroszone były wilgotną mgiełką, a z
wszystkich płaskich i śliskich powierzchni ściekały stróżki wody. Kilka razy
dziennie musiałam wtedy ścierać kałuże tworzące się pod drzwiami, lodówką i
kafelkami w kuchni.
W takich warunkach natura upomina się o swoje bardzo szybko.
Nie ma chyba takiej rzeczy poza papierem toaletowym, która w którymś momencie
nie porosłaby mi pleśnią. Nie używasz butów przez tydzień? No cóż… Jeśli nie
przeszkadza ci zielony meszek na czarnych kozaczkach, wciąż możesz je przecież
nosić. Wiszące w szafie bluzki, a w szczególności moja zimowa kurtka co kilka
dni musiały obywać karną kwarantannę na balkonie w palącym słońcu, bo również
stawały się niepokojące kosmate.
[futerko...]
Nigdy nie zapomnę mojego zdziwienia, gdy któregoś dnia
szukałam czegoś na półkach z moimi ubraniami i natrafiłam nagle na szare
spodnie. Hmmm… Myślę sobie… Przecież ja nie mam szarych spodni. Wyciągam
znalezisko, i cóż to? Spodnie owszem i moje, ale przed kilkoma tygodniami były
jeszcze czarne…
Taki sam los spotyka wszelkie produkty spożywcze. Nie ma
najmniejszego sensu robić większych zapasów, bo i tak trzeba będzie je oddać
matce pleśni na pożarcie. Wielkie było moje zdziwienie, gdy kupiłam sobie
paczkę makaronu i po 3 dniach znów chciałam sobie ugotować na obiad kluseczki.
Niestety, wcale nie planowałam sosu grzybowego do tego makaronu.
[mniam mniam!]
W tropikalnym klimacie słowo „deszcz” nabiera zgoła innego
znaczenia. W sezonie monsunowym zazwyczaj raz dziennie zdarzają się ulewy,
trwające pół do godziny oberwania chmury, po których znów pojawia się słońce,
zabierające do atmosfery dużą część wody, która to dopiero spadła na ziemię.
Takie monsunowe deszcze łoją skórę lepiej niż silny prysznic i w przeciągu
ćwierci sekundy potrafią zmoczyć do gaci. Czasem zdarza się, że taki deszczyk
trwa ciut dłużej, a do pracy tudzież szkoły jakoś trzeba dotrzeć. Idąc za przykładem
lokalnych mieszkańców nauczyłam się techniki przemieszczania się w strugach
lejącej się wody. W takie dnie wszyscy bez wyjątku, czy to babcie, czy szanowni
biznesmeni, podwijają nogawki aż do połowy ud, albo zadzierają kiece, biorą
obuwie pod pachę i z parasoleczką brną poprzez rwące strumienie, płynące
ulicami i chodnikami.
[no, może aż tak zadzierać nie trzeba ;)]
Jednego dnia, jakoś w maju zeszłego roku, lało w Yangjiang
niemiłosiernie cały dzień. Jakimś cudem dotarłam do pracy, nie zmieciona przez
szalejący ulicami potok i smagający wiatr. Szkoła, w której pracowałam,
znajdowała się na drugim piętrze kamienicy. Gdy poszłam do łazienki co nie co
się osuszyć, przywitał mnie bulgocący gejzer, bijący z odpływu w łazienkowej
podłodze. Tego dnia jedna z części miasta została totalnie zalana, a ludzi
ewakuowano z domów pontonami. Szczęśliwie, ja mieszkałam na 18-piętrze i na
niewielkiej górce, więc mnie szczęśliwie nie dotknęła klęska żywiołowa.
[deszczyk w Yangjiang]
[akcja ratunkowa]
Czy da się żyć w takim klimacie? A pewnie, że tak. Do
wszystkiego można się przyzwyczaić i ze wszystkim poradzić. Po utracie kilku
dóbr na rzecz matki natury, nauczyłam się, że nie noszone za często buty
najlepiej trzymać na balkonie, gdzie przygrzewa słoneczko, do szafy można kupić
specjalne wilgocio-pożeracze (takie torebeczki śmieszne), żywność zamykać w
hermetycznych pudełkach, a nad wodą lejącą się po ścianach i plecach trzeba po
prostu przejść do porządku dziennego. Są też pożytki płynące z permanentnego
siedzenia w łaźni parowej: moja skóra nigdy nie była tak dobrze nawilżona jak w
Yangjiang i to be użycia żadnego kremu czy balsamu! Ha!
Poprzedni odcinek „Blasków i cieni życia w tropikach” do
przeczytania tutaj (the karaluch
edyszyn!).
ciekawe poczta podobało mi się :)
OdpowiedzUsuńStęskniłam się za Twoimi wpisami ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńpostaram się zatem nieco bardziej regularnie pisać :)
UsuńRównież pozdrawiam!
Miłego weekendu!
obiecanki cacanki a głupiemu radość :|
Usuńwreszcie!
OdpowiedzUsuńświetny artykuł :D
i trzymam za słowo z tym regularnym pisaniem - byle nie była to reguła raz na pół roku :>
Uwielbiam twoje artykuły *.* rewelacyjnie się je czyta . Wytrwałości w pisaniu :3 Jesteś już w Polsce ?
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy ty po protu tak długo piszesz, że się wyrobiłaś, czy to jakiś cudny dar, ale mogę czytać obsługę pralki, jak tylko będzie twojego autorstwa ;) Super!
OdpowiedzUsuńTeż jestem ciekawa czy bawisz aktualnie w naszym nadwiślańskim kraju czy znowu cie gdzieś nosi :P
aż się zarumieniłam ^^ Dzięki
Usuńcoś tam sobie skrobię od momentu, kiedy w przedszkolu nauczyli mnie literek, więc pewnie trochę w tym "wyrobienia się" ale ja lubię wierzyć, że to jednak cudny dar :D
obecnie nie ma mnie w kraju, ale tym razem nie są to żadne egzotiki ;)
Ino nasi zachodni sąsiedzi
Pozdrawiam!