Siedząc sobie w ciepłym, czyściutkim i pachnącym domku, popijając popołudniową kawusię i zagryzając ją czekoladowym ciasteczkiem, łatwo dać się porwać awanturniczym historiom z dalekich krajów i snuć fantazje, jak cudownie byłoby tam, gdzie nas nie ma… Jasne, że pierwsze chwile na dalekiej, upragnionej ziemi nie dają się z niczym porównać. Jednak gdy podróż trwa dłużej niż kilka tygodni, zaczyna się dostrzegać to i owo, co już takie cudowne się nie wydaje.
W pierwszym odcinku serii „Blaski i cienie życia w tropikach” chciałabym przybliżyć pewien biegający problem.
Mieszkam w niebrzydkim mieszkanku na 18tym piętrze, z którego rozpościera się cudowny widok na całe miasto. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że raz po raz przez ową idyllę przewalają mi się kohorty… karaluchów.
Zazwyczaj nie są one duże, ok. 1 cm. Przyzwyczaiłam się do ich nieuchronnej obecności do tego stopnia, że nawet nie przerywam jedzenia kolacji, by złapać na ślepo kapcia i ubić dziada. Jednak nie tak dawno, po ulewie, która zalała pół miasta i wybijała wodę z odpływów na drugim piętrze (o tym więcej w kolejnym odcinku), robaczy problem przybrał na sile.
Wiele już w swoim życiu widziałam, jednakowoż z takimi karaluszymi domonami, jakie od czasu do czasu nawiedzają moje domostwo, przyszło mi się zetkną dopiero tutaj. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania, gdy przebudziwszy się nad ranem za wołaniem natury, na wpół śpiąc jeszcze, poczłapałam do drzwi pokoju, w którym spałam. Nacisnęłam klamkę i w tym momencie czarne monstrum przebiegło z prędkością torpedy między moimi nogami i skryło się pod nocną szafką.
Nie ma to jak przyjemny poranek... Przed niechybnym zawałem uratowało mnie to, że mam jeszcze sprawnie działające serce. Jako, że był to pierwszy własnokapciowo ubity karaluch tych rozmiarów, przeżycie pozostanie niezapomniane.
A tak jak wspominałam, po pamiętnej ulewie, problem się nieco pogłębił…
Nie ma to jak przyjemny poranek... Przed niechybnym zawałem uratowało mnie to, że mam jeszcze sprawnie działające serce. Jako, że był to pierwszy własnokapciowo ubity karaluch tych rozmiarów, przeżycie pozostanie niezapomniane.
A tak jak wspominałam, po pamiętnej ulewie, problem się nieco pogłębił…
Nie tak dawno temu, gdy wieczorem, zaraz przed planowanym pójściem spać, zmywałam naczynia, przez przypadek dotknęłam deskę do krojenia, która stała tuż przy zlewie. W tym momencie 4 karaluchy wyskoczyły spod owej deski i rozbiegły się wokoło... Kolejny stan przedzawałowy. Ubiłam dziady wszystkie. Odwracam się, a tam na środku kuchni kolejny, gapi się na mnie i pewnie śmieje pod tymi swoimi czułkami. Walnęłam łapciem. Serducho mi pikało jak szalone, więc postanowiłam opuścić tę rzeźnię, a w holu… zgadnijcie kto?!
Kolejny dzień, poranek. Na dzień dobry jeden czekał na mnie w łazience, kolejny w kuchni.
Jednak to, co doprowadziło mnie na skraj załamania nerwowego, to niedawne odkrycie łóżkowe. Wieczór, leżałam sobie w wyrku, coś tam klikałam na laptopie, a że detektor ruchu mam teraz bardziej wyczulony niż u przeciętnego kota, zauważyłam kątem oka, że na łóżku, tuż za moją głową, coś przemknęło... Nie zdążyłam ubić drania, bo nie miałam czym. Gdzieś mi uciekł za/pod łóżko i nie mogłam za cholerę znaleźć. A że nie ma takiej opcji, żebym spała z robalami, to postanowiłam dziada wydobyć, gdziekolwiek by się nie chował. Łóżko jest sporawe i ciężkie, podwójne... Odsunęłam jednak i jako, że nic nie znalazłam, postanowiłam podnieść materac. I owszem, upolowałam gnojka. Ale przy okazji znalazłam dwa trupy karaluchowych monstrów. Zasuszone i spłaszczone, przyklejone do materaca na wysokości głowy... Jak generalnie mało mnie już rusza, to w tym momencie zrobiło mi się słabo.
Ja mogę wiele znieść, ale spanie z karaluchami wielkości chihuahuy pod uszkiem, to już jest naprawdę za dużo... Obecnie jestem na ścieżce wojennej z karaluchami i wprowadziłam politykę zera tolerancji. Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś duży, czy mały, czy bezbronny, czy wredny i podstępny: jeśli jesteś robalem a ja cię zauważę: nie żyjesz.
Dopracowuję strategię walki z wrogiem, ale póki co kapeć jest najskuteczniejszy. Mam tu taki szprej na robale, ale mam wrażenie, że jak nim psikam, to mi się karaluchty tylko w nos śmieją, że im prysznic robię. Jakoś szczególnie się nawet nie boją... -____-`
I żeby zakończyć filozoficznie, już wiem dlaczego Europejczycy swojego czasu zawojowali pół świata. Kiedy Azjaci użerali się z pleśnią i robalami, my mieliśmy czas sobie dłubać pistolety i inne pierdy.
Rany, chybabym nie wytrzymała w takim mieszkaniu. Nie myślałaś nigdy o tym, żeby podłożyć jakąś trutkę na robale w domu i nie wchodzić do mieszkania przez kilka godzin? Może to by pomogło.
OdpowiedzUsuńW ogóle, to miałam się już dawno zapytać: ile płaciłaś za bilet lotniczy do Korei?
masakra;/
OdpowiedzUsuńaczkolwiek wizualizacja obrazkowa mnie setnie ubawiła ;)
Hahah, ja mam działkę w górach, parę lat temu mieliśmy tam plagę szczypawic. To był koszmar, dosłownie spało się na szczypawicach i ich nóżki czuło się na ciele brrrr. Za to rok temu mieliśmy plagę pająków, ale to nie problem bo mi nie przeszkadzają. Nie licząc pająka niewiele mniejszego od dłoni który wyskoczył mi przed twarzą, zawał. Koszmar, więc wiem co czujesz xD
OdpowiedzUsuńTrafiłaś w sedno mojego wczorajszego wieczoru! Ostatnio nabrałam nawyku, że przed snem już leżąc oglądam sobie jakichś Koreańców na telefonie (najczęściej jakieś nowe MV, którym się akurat zachwycam xD). A robale jak to one, do światła lęgną niesamowicie... i tak chyba ze dwa wleciały mi prosto w twarz o.O oba ubiłam, ale chyba zacznę zamykać okno wieczorem jak mam zapalone światło, coby mi nic nie wlatywało ;)
OdpowiedzUsuńA tak wgl to powodzenia w walce ze szkodnikami!! :D
Brrr, aż miałam wrażenie, że coś po mnie chodzi o_O
OdpowiedzUsuńPowodzenia w walce z robalami :)
Współczuję Ci takich lokatorów, ja na twoim miejscu już dawno bym albo oszalała albo zeszła z tego świata :D Niemniej powodzenia w walce z nimi :)
OdpowiedzUsuńOj moja biedna.Współczuję to jest nic przyjemnego mieć takich lokatorów.No,poza przystojnym Azjatą^_^ Nie daj się!Bij dziadów ile wlezie.
OdpowiedzUsuńMadzia.
czy ten blog ktoś jeszcze pisze?? toż tu kurzem i pajęczynami zarosło :>
OdpowiedzUsuńRety, uwielbiam Twój styl pisania. Może powinnam się wpisać w nowym poście, ale tutaj mi wygodniej po prostu, mam nadzieję że zaglądniesz i odczytasz moje pochwały xD prowadzisz niesamowicie ciekawy blog i podoba mi się Twoje poczucie humore, genialne! czytam jeszcze Twój drugi blog, skośnooki (właściwie niedawno zaczęłam, ale już się ze wszystkim zaznajomiłam) i czekam na kolejne nowości i tam i tu. Kiedy piszesz strasznie ciekawie, zabawnie ale też interesująco (ciekawie i interesująco to niemal to samo, ale mówiąc interesująco chodzi mi o poważniejsze tematy) to brzmi. Super super super, nie mogę doczekać się następnych dopiskó *o* pozdrawiam, nowa największa fanka
OdpowiedzUsuń