sobota, 8 czerwca 2013

Blaski i cienie życia w tropikach: współlokatorzy


Siedząc sobie w ciepłym, czyściutkim i pachnącym domku, popijając popołudniową kawusię i zagryzając ją czekoladowym ciasteczkiem, łatwo dać się porwać awanturniczym historiom z dalekich krajów i snuć fantazje, jak cudownie byłoby tam, gdzie nas nie ma… Jasne, że pierwsze chwile na dalekiej, upragnionej ziemi nie dają się z niczym porównać. Jednak gdy podróż trwa dłużej niż kilka tygodni, zaczyna się dostrzegać to i owo, co już takie cudowne się nie wydaje.

W pierwszym odcinku serii „Blaski i cienie życia w tropikach” chciałabym przybliżyć pewien biegający problem.

Mieszkam w niebrzydkim mieszkanku na 18tym piętrze, z którego rozpościera się cudowny widok na całe miasto. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że raz po raz przez ową idyllę przewalają mi się kohorty… karaluchów.

Zazwyczaj nie są one duże, ok. 1 cm. Przyzwyczaiłam się do ich nieuchronnej obecności do tego stopnia, że nawet nie przerywam jedzenia kolacji, by złapać na ślepo kapcia i ubić dziada. Jednak nie tak dawno, po ulewie, która zalała pół miasta i wybijała wodę z odpływów na drugim piętrze (o tym więcej w kolejnym odcinku), robaczy problem przybrał na sile.

Wiele już w swoim życiu widziałam, jednakowoż z takimi karaluszymi domonami, jakie od czasu do czasu nawiedzają moje domostwo, przyszło mi się zetkną dopiero tutaj. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania, gdy przebudziwszy się nad ranem za wołaniem natury, na wpół śpiąc jeszcze, poczłapałam do drzwi pokoju, w którym spałam. Nacisnęłam klamkę i w tym momencie czarne monstrum przebiegło z prędkością torpedy między moimi nogami i skryło się pod nocną szafką.
Nie ma to jak przyjemny poranek... Przed niechybnym zawałem uratowało mnie to, że mam jeszcze sprawnie działające serce. Jako, że był to pierwszy własnokapciowo ubity karaluch tych rozmiarów, przeżycie pozostanie niezapomniane.

A tak jak wspominałam, po pamiętnej ulewie, problem się nieco pogłębił…

Nie tak dawno temu, gdy wieczorem, zaraz przed planowanym pójściem spać, zmywałam naczynia, przez przypadek dotknęłam deskę do krojenia, która stała tuż przy zlewie. W tym momencie 4 karaluchy wyskoczyły spod owej deski i rozbiegły się wokoło... Kolejny stan przedzawałowy. Ubiłam dziady wszystkie. Odwracam się, a tam na środku kuchni kolejny, gapi się na mnie i pewnie śmieje pod tymi swoimi czułkami. Walnęłam łapciem. Serducho mi pikało jak szalone, więc postanowiłam opuścić tę rzeźnię, a w holu… zgadnijcie kto?!

Kolejny dzień, poranek. Na dzień dobry jeden czekał na mnie w łazience, kolejny w kuchni.

Jednak to, co doprowadziło mnie na skraj załamania nerwowego, to niedawne odkrycie łóżkowe. Wieczór, leżałam sobie w wyrku, coś tam klikałam na laptopie, a że detektor ruchu mam teraz bardziej wyczulony niż u przeciętnego kota, zauważyłam kątem oka, że na łóżku, tuż za moją głową, coś przemknęło... Nie zdążyłam ubić drania, bo nie miałam czym. Gdzieś mi uciekł za/pod łóżko i nie mogłam za cholerę znaleźć. A że nie ma takiej opcji, żebym spała z robalami, to postanowiłam dziada wydobyć, gdziekolwiek by się nie chował. Łóżko jest sporawe i ciężkie, podwójne... Odsunęłam jednak i jako, że nic nie znalazłam, postanowiłam podnieść materac. I owszem, upolowałam gnojka. Ale przy okazji znalazłam dwa trupy karaluchowych monstrów. Zasuszone i spłaszczone, przyklejone do materaca na wysokości głowy... Jak generalnie mało mnie już rusza, to w tym momencie zrobiło mi się słabo.

Ja mogę wiele znieść, ale spanie z karaluchami wielkości chihuahuy pod uszkiem, to już jest naprawdę za dużo... Obecnie jestem na ścieżce wojennej z karaluchami i wprowadziłam politykę zera tolerancji. Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś duży, czy mały, czy bezbronny, czy wredny i podstępny: jeśli jesteś robalem a ja cię zauważę: nie żyjesz.

Dopracowuję strategię walki z wrogiem, ale póki co kapeć jest najskuteczniejszy. Mam tu taki szprej na robale, ale mam wrażenie, że jak nim psikam, to mi się karaluchty tylko w nos śmieją, że im prysznic robię. Jakoś szczególnie się nawet nie boją... -____-`


I żeby zakończyć filozoficznie, już wiem dlaczego Europejczycy swojego czasu zawojowali pół świata. Kiedy Azjaci użerali się z pleśnią i robalami, my mieliśmy czas sobie dłubać pistolety i inne pierdy.

poniedziałek, 27 maja 2013

Spacerek po parku

Boże, już nawet nie będę się wygłupiać i tłumaczyć za zwłokę...
Tym razem artykuł o mojej przeprawie przez dżunglę w Wuetnamie ukaże się nie tu, a na łamach strony magazynu Asia On Wave, dla którego pracuję i w którym jestem szefową działu podróże ^^

[przyjemności spotykane po drodze]

Raz na jakiś czas będę Was odsyłać na tę stronę, bo mam swój dział:

"Waleriankowy dziennik z podróży"
 
Zapraszam do czytania!

niedziela, 12 maja 2013

Fwd: Drobne zmiany


Dawno mnie tu nie było, prawda? Aż wstyd, jak patrzę na datę poprzedniego wpisu. Nie pisuję tu tak często, jak bym chciała, więc przyszedł wreszcie czas, by to zmienić! Za każdym razem, gdy chciałam coś napisać, zastanawiałam się głęboko, jaki temat poruszyć. Co byłoby ciekawe, niebanalne i warte uwagi czytelników. Wczorajsza rozmowa z koleżanką z Polski uświadomiła mi jednak, że wszystko może być interesujące. Nawet stan pogody i poziom porostu obuwia pleśnią!

Dlatego też, zamiast silić na mądre, przekrojowe artykuły (to zostawię sobie do druku w magazynie, dla którego pracuję), będę pisać o moich drobnych radościach i troskach płynących z mieszkania na obczyźnie. Dalekiej obczyźnie.

Pierwszy post z cyklu „Blaski i cienie życia w tropikach” już niebawem! ^^


poniedziałek, 11 marca 2013

Walerianka super star



Zawsze zarzekałam się, że nie marzy mi  się światowa popularność. Z niejakim politowaniem patrzyłam na ludzi z parciem na szkło. Mnie cieszyło moje anonimowe pisanie tekstów w internecie i spokojny, niczym nie wyróżniający się żywot. Najwyraźniej jednak całe to gadanie to jedynie snobistyczne pozy. Musi mnie kręcić robienie za lokalną super star, skoro ciągle ląduję w miejscach, w których moja uroda budzi nie małą sensację.

[gdzieś w Wietnamie]

Jestem obecnie w Chinach i przyznam się szczerze, że najbardziej lubię tutejsze wieczory. Nieopodal domu jest przepiękny park, po którym uwielbiam się przechadzać. Pomijając urodę zakątka, rozświetlanego wieczorami ferią barw i świateł, lubię te wieczorne spacerki z jeszcze innego powodu. Jest ciemno, a co za tym idzie, prawdopodobieństwo, że ktoś się zorientuje, że jestem biała, drastycznie spada. Zakładam wtedy bluzę z kapturem i wreszcie mogę pospacerować jak normalny człowiek. Bez ciągłego pokazywania mnie sobie palcami, bezpardonowego gapienia się i rozdziawionych buź, gdy przechodzę obok.

Przemykając pod osłoną nocy i chowając się w przydużych ciuchach, czuję się jak więzienny zbieg albo jakaś celebrity… Dzięki takim doświadczeniom nie trudno mi wczuć się w niedolę gwiazd k-popu, o których tyle piszę. Jasne, że oni muszą kochać uwielbienie tłumów zdecydowanie bardziej niż ja. Skierowana w ich stronę miłość jest również wprost proporcjonalnie większa. Mogę jednak zrozumieć, że nawet oni mają czasami dość. Człowiek potrzebuje chwili świętego spokoju. Przejścia się ulicą bez gradu spojrzeń i nieuniknionej sensacji. Mnie w większości bawi uwaga, jaką obdarzają mnie ludzie. Są jednak chwile, kiedy mam ochotę wydzióbać im te skośne oczyska…

 [Walerianka gangsta style!
no dobra, do noszenia maseczki jeszcze się nie posunęłam, ale zakupiłam na wszelkie „W”.
Zbliża mi się okres, więc robię się dość drażliwa…]

A i tak tutaj nie jest źle. Jak przypomnę sobie Indie albo choćby Maroko… Cud chyba sprawił, że nie stałam się przyczyną niczyjej śmierci, gdy ludzie oglądali się za mną, przechodząc przez ulice (a kto był w Azji albo krajach arabskich wie, że przechodzenie przez ulicę to sport ekstremalny), albo pomykając na swoich skuterkach. W Indiach nieznajomi ludzie prosili mnie, bym zrobiła sobie z nimi zdjęcie, inni chcieli jedynie uścisnąć moją rękę, inni choćby musnąć mojego ramienia czy włosów…

Czasem mam wrażenie, że ludzie traktują mnie jak jakieś bożyszcze, które sfrunęło z niebiosów. A urody, powiedzmy sobie szczerze, jestem dość przeciętnej. Przynajmniej tak kiedyś wierzyłam. Obecnie moje ego szybuje wysoko ponad linię horyzontu i mniemam, już nic nie będzie mnie wstanie strącić z tego poziomu. Jeszcze parę razy usłyszę, jaka to jestem „bjuuuuutiful!” i zacznę się zastanawiać, dlaczego jeszcze nikt nie zaproponował mi romansu z show biznesem. Toż taka uroda jak moja nie powinna pozostawać w ukryciu!

[przecudny park tuż pod obok mojego bloku]

Poważnie, łatwo popaść w samouwielbienie, gdy wszyscy wokoło nie tylko zauważają twoją egzystencję, ale co więcej, patrzą na ciebie z nieukrywaną fascynacją i zazdrością. Gdy idę ulicą każdy, ale to każdy facet wodzi za mną wzrokiem. Co więcej, czasem co odważniejszy i znający choć odrobinę angielskiego zagada albo przynajmniej zamacha, wrzeszcząc „hello!”. Po drodze do mojej pracy mijam dwóch takich strażników przy budynkach rządowych, którzy ciężko się obrażają, jeśli im nie odmacham, za każdym razem, gdy ich mijam (a czasem jest to nawet 6 razy dziennie…). Ostatnio jeden mi nawet posłał w powietrzu buziaczka… @___@ Zgroza! Moi starsi uczniowie dumni są jak pawie, gdy wybiorę się z nimi na kawkę. Jakby dostąpili jakiegoś zaszczytu, przebywając w miejscu publicznym z białym człowiekiem. Przedstawicielem zachodu, innego świata… Czasem mam wrażenie, że nawet innej planety.

Ciągle nie mogę rozgryźć dlaczego ludzie zachodu budzą taką sensacje wśród Azjatów. Dlaczego ukochali sobie właśnie takie cechy wyglądu zewnętrznego, które właściwie nie występują u ich nacji. U Hindusów obiektem pożądania jest mlecznobiała cera, niebieskie oczy i jasne włosy. Azjaci ze wschodu kochają nasze wystające nosy i wielkie (w ich mniemaniu) oczy z podwójną powieką…

Chociaż jakby się nad tym głębiej zastanowić… U nas ludzie skwierczą na słońcu, podlewając się tłuszczykiem, eee… tzn. oliwką do opalania, żeby tylko zgrillować się na skwareczkę… Yyyy, nabrać ładnego koloru, mam na myśli. Nie dogodzisz ludziom, ot co. A skoro moje ego tylko na tym korzysta, nie zamierzam za dużo na ten temat utyskiwać.

[co kto lubi...]

Moja samoocena wystarczająco już się podpasła bym mogła bez żenady wyznać: tak, marzy mi się! Może nie tyle światowa popularność (aczkolwiek odrobina masowego uwielbienia nie jest zła ;), co uznanie moich twórczych zasług dla ojczyzny! A co! Kto mi zabroni?!

Dziękuję ci, wielki świecie, za +100 do poczucia własnej wartości! ^^

wtorek, 19 lutego 2013

Wsiąść do pociągu byle jakiego



Chiński Nowy Rok albo jak kto woli, Festiwal Wiosny, to piękne święto. Oszałamiające pokazy fajerwerków, pokazy tradycyjnych tańcy, parady smoków i pyszne jedzenie. Nowy Rok to też największe wędrówki ludów jakie świat widział. Kto żyw (a w Chinach trochę tych żywych dusz jest) wyrusza w podróż na rodzinne łono, czasem oddalone tysiące kilometrów od miejsca pracy tudzież aktualnego pobytu, by potem, po zakończonych celebracjach wrócić skąd przybył.

Święta oficjalnie trwają 3 dni, ale właściwie Chińczycy świętują cały tydzień. A tydzień to zdecydowanie wystarczająco dużo czasu,  by pofatygować się nawet z najodleglejszego krańca kraju i zobaczyć swoją rodzinę. Zwłaszcza, że spora część mieszkańców państwa środka zmuszona była pozostawić pod opieką babć i ciotek swoje dzieci, by wyruszyć do dalekich prowincji w poszukiwaniu pracy. Nowy Rok to dla nich często jedyna możliwość spotkania się ze swoimi najbliższymi, więc jest to okazja, której nie można zmarnować.

[parada smoków w świątyni Longtan]

Przed przylotem do Chin doskonale o tym wiedziałam, dlatego jak tylko przyjechałam do Pekinu, pognałam na stację, by kupić bilet do Tie Ling, małego miasteczka na północy kraju, gdzie mieszka moja koleżanka, która to zaprosiła mnie na świętowanie z nią wiosennego festiwalu. Umówiłyśmy się, że przyjadę 13tego lutego, w ostatnie oficjalne święto. Wbrew moim obawom, bilet dostałam bez problemu i pociąg, choć przepełniony, na czas dojechał do miejsca swojego przeznaczenia.

Właściwie to jechałyśmy razem z moją wierną towarzyszką podróży, Karoliną, z którą objechałam już kawałek świata. Obie hołdujemy zasadzie, że wyjazdy „na spontanie” to jest to, a nadmiar planowania psuje przyjemność podróżowania. Zazwyczaj kupujemy bilet w dane miejsce, pakujemy nasze plecaki i jedziemy zobaczyć, jak to będzie. System ten w większości przypadków działa bez zarzutu, aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy poprzysięgamy sobie sumiennie, że już nigdy więcej podobnego debilizmu… Hmmm… Zaraz, zaraz, czy ja już kiedyś nie pisałam podobnego zdania? Cholera, wygląda na to, że jestem jednak mało rozgarnięta… :P

Wracając do Tie Ling. W związku z tym, że jest to małe miasto (jakoś ponad 3 miliony mieszkańców, co to jest?), nieszczególnie było co tam robić poza objadaniem naszych gospodarzy, więc postanowiłyśmy kolektywnie pojechać jeszcze dalej na północ, do miasta Haerbin, gdzie każdej zimy powstaje lodowe miasto. Wybudowane z lodowych bloków zamki, budowle, mosty, rzeźby i korytarze wypełniają powierzchnię ładnych paru hektarów i tworzą niesamowity, bajkowy klimat. Jedyna niedogodność jest taka, że przeciętna temperatura zimną w Haerbinie to -26 stopni. My mieliśmy szczęście, bo gdy biegaliśmy po lodowym mieście było tylko -250

[lodowy pałac w Haerbinie]

Haerbin ma jeszcze jedną zaletę: posiada lotnisko, a zarówno Karolina jak i ja, potrzebowałyśmy w niedługim czasie ruszyć w kolejną podróż. Moja towarzyszka do Pekinu, gdzie 18-stego miała samolot do Polski, a ja 20-tego zaczynam mój staż, więc dobrze by było dotrzeć kilka dni wcześniej.

Biletów oczywiście nie posiadałyśmy, bo i po co? W moim mądrym przewodniku (bez kitu, spalić cały ten przewodnikowy shit!) wyczytałam, że bilety lotnicze najlepiej kupować od razu na lotnisku, na następny samolot w pożądanym kierunku, jak kupuje się bilet na pociąg. Linie lotnicze sprzedają wtedy bilety po najniższych cenach, bo lepiej upchnąć komuś bilet po zaniżonej cenie, niż nie upchnąć wcale. W przewodniku pisali, że nawet jeśli pociągi i autobusy zapchane są po ostatnie miejsce, na lotnisku nigdy nie ma problemu z dostaniem biletu.

Poza tym oficjalne świętowanie kończyło się w środę, więc jakiż mógłby być problem z biletem na weekend?

Otóż jednak był.

Powiedzmy sobie, że w moim przypadku jeszcze tak źle nie było. Miałam mnóstwo możliwości, bo mi wystarczyło dolecieć do byle jakiego miasta na południu i potem się dotłuc jakimś środkiem transportu do Guangzhou i potem dalej do mojej mieściny. No i miałam czas, bo nawet jeśli nie zdążyłabym na tego 20-tego, co by się stało? Anulowaliby mi staż? Nie sądzę. Pisałam do organizacji, w ramach której przyjechałam wcześniej o moim planie dostania się na miejsce i nawet słowem nie wspomnieli, że mogą być jakieś problem z podróżowaniem.

Karolina zaś… Jeśli nie dostałaby się na lotnisko w Pekinie przed 18-tym… Zawisło nad nią widmo deportacji, bo i ważność wizy niedługo wychodziła.

Jak tylko dotarłyśmy do Tie Ling poprosiłyśmy naszą lokalną koleżankę, by pomogła Karolinie zarezerwować pociąg powrotny do Pekinu, a tam? Wszystko zarezerwowane. WSZYSTKO. Nawet pociągi, które jechały po 20h. W Chinach oprócz normalnych miejsc siedzących czy, w wagonach sypialnianych sprzedaje się też miejsca stojące. Około 200 na pociąg. Takowych też nie było. Wszystko zarezerwowane do 19-stego włącznie.

Karolina nieco zbladła, ale nic to. Chiny mają mnóstwo linii lotniczych, coś musi się znaleźć… Klikamy i klikamy… Nic. Wszystko wysprzedane. Klikamy przez polską stronę, to samo. Biletów brak. Modląc się o cud i przeciążenie systemów (stąd błędne informacje) pobiegłyśmy truchcikiem do pobliskiego biura podróży. Z oczami roziskrzonymi nadzieją wpatrujemy się w panią zza lady. Kobieta aż poci się pod ciężarem naszych spojrzeń. Trzaska bezlitośnie w klawiaturę i marszczy zatroskane czoło. Gdyby nie to, że na zewnątrz z -100 a w środku biura niewiele więcej, pewnie na skroniach zaperliłyby się jej kropelki potu. Po kilku długich minutach, niepewnie podnosi na nas oczy i niewyraźnie kręci głową. Nic nie ma. Moja koleżanka bliska jest omdleniu. Reanimujemy ją szybkim transferem do kolejnego biura podroży, które współpracuje z innymi liniami lotniczymi.

Kolejna pani gnie się pod naporem naszych zdesperowanych spojrzeń i przeszukuje system. I oto jest! Jeden jedyny! Ostatni bilet relacji Haerbin – Pekin na 17stego w samo południe! Ma on jednak jeden drobny mankament. Jest to miejsce w biznes klasie. Za cenę większą, niż moja towarzyszka podróży zapłaciła za lot z Warszawy do Pekinu i z powrotem…

Lżejsze o któryś tysiączek, ale spokojne o dolę mojej koleżanki, powróciłyśmy do mieszkania, zajeść smutki domowej roboty pierożkiem. Podziwowaszy się nad niezbadanymi wyrokami losu, które to wrzucają backpackerów do biznes klasy, podjęłam męską, acz mocno ryzykowną decyzję o nie rezerwowaniu zawczasu biletu do Guangzhou. Te oferowane przez serwisy on-line można było kupić po absurdalnie wysokich cenach, więc postanowiłam rzucić się w ramiona przygody i koczować na lotnisku w Haerbinie tak długo, aż jakiś bilet dla mnie się znajdzie.

16-tego obudziłam się w hotelu w Haerbinie z lekkim uczuciem niepokoju. Planowałam jechać tego dnia na lotnisko po południu, by rozpocząć mój biwak, ale coś podpowiadało mi, bym dla własnego dobra wybrałać się tam wcześniej. Spakowałam moje toboły i jak wół juczny poturlałam się z moim polsko-chińskim teamem na przystanek autobusów na lotnisko. A że tuż obok było kolejne biuro linii lotniczych, postanowiłyśmy orientacyjnie sprawdzić, jak wygląda sprawa z wolnymi miejscami.

[lokalizacja Haerbinu, Ji’nan i Guangzhou]

Jak nie trudno zgadnąć, nie było nic. Ani do Guangzhou (mimo, że rząd dodał ponad 500 lotów na tym kierunku na owy weekend), ani do pobliskiego Shenzen, ani innych południowych miast… Ani generalnie donikąd… Do 20tego włącznie, oczywiście.

Aż tu nagle pani podskakuje z ekscytacją na swoim krzesełeczku i oznajmia dumnie, że znalazła miejsce w samolocie do miasta oddalonego jakieś 500 km od Guangzhou. Tam mogłabym przesiąść się w jakiś pociąg i dotrzeć, gdzie mam dotrzeć. Podniecone, pobiegłyśmy do biura obok, sprawdzić dostępność biletów pociągowych i cóż? Nawet miejsc stojących brak. Moja chińska koleżanka poklepała mnie dziarsko po ramieniu twierdząc, że mam się nie przejmować, że starożytna chińska ludowa mądrość zna sposoby na wyjście z takich sytuacji. Poradziła, bym z głupia franc kupiła bilet peronowy (w Chinach nie wpuszczają na dworce tyle kogo. Jeśli nie ma się biletu na pociąg a chce się kogoś odprowadzić, należy kupić bilet pozwalający wejść na teren dworca) i zupełnym mimochodem wsiąść do odpowiedniego pociągu. A w środku modlić się żarliwie, by nikt mnie nie zapytał o bilet.

Wersja dość przygodowa, ale co było robić. Podałam pani paszport i ta zaczęła już wypisywać rubryczki, gdy koleżanka z komputera obok akurat odświeżyła system i buch! Ktoś minutę temu anulował swój bilet do Guangzhou! Cena niestety była wyższa niż przyzwoitość, ale finalnie miałam gwarancję, że dotrę tam gdzie powinnam, a nie skończę Bóg jeden wie w jakiej dziurze, wykopana przez obsługę pociągu w środku trasy.

Z portfelem lżejszym o jakiś tysiączek, ale spokojnym umysłem, wsiadałam ufnie w samolot do Ji’nan, miasta transferowego, w którym przyszło mi spędzić noc i pół dnia. Ji’nan niby jest stolicą prowincji Shandong, ale charakter ma raczej mało miasteczkowy. A zdolności językowe mieszkańców są dość… ograniczone. Do centrum miałam dotrzeć w okolicach 9 wieczorem, ale przez spóźnienie samolotu i czekanie na ostatni autobus z lotniska do miasta wylądowałam tam finalnie o 11. Hotel, pod którym zatrzymuje się autobus to 4-gwiazdkowe cudo, które usiłowało złupić mój, i tak już mocno nadwerężony, portfel. Podziękowawszy z uśmiechem na ustach panu w recepcji, wybiegłam czem prędzej szukać czego w przyzwoitej cenie. I wydawało mi się, że znalazłam. Nieopodal był inny hotel, oferujący nocleg za 98 yuanów (ok 50 zł). Wszystko wskazywało na to, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo nie dość, że znalazłam niezbyt drogie lokum, to jeszcze w dobrej lokalizacji a pani zrozumiała o co mi chodzi! Do czasu. Pani zaczęła nagle intensywnie kręcić głową i wydawać z siebie jakieś niezrozumiałe okrzyki. Spytałam grzecznie o co chodzi, ale niestety… Poziom naszego zrozumienia nie mógłby być niższy. Niezawodny (zdawałoby się) język cielesno-migowy poległ na całej linii i za nic w świecie nie mogłyśmy pojąć, czego od siebie chcemy. Nasza rozpaczliwa wymiana zdań trwała jakieś 15 min, aż w końcu dałam za wygraną, domyślając się, że chyba jednak nie mają wolnych pokoi jednoosobowych… Znów wylądowałam na ulicy, a północ zbliżała się niebezpiecznie szybko.

Traf chciał, że na zewnątrz ponownie spotkałam dwie dziewczyny, które wcześniej pytałam o lokalizację jakichś niedrogich hoteli. Tym razem to one mnie zatrzymały, wyczytując zapewne średni poziom radości na mojej twarzy. Wspólnymi siłami (połączonymi z mocą zmaterializowanego znikąd taksówkarza) wymyśliliśmy hotel, który mnie nie zrujnuje, a w którym mogłabym się zatrzymać. I tak pojechałam w ciemną noc.

Generalnie coraz częściej dochodzę do wniosku, że więcej mam szczęścia niż rozumu.

sobota, 19 stycznia 2013

Korea: tytułem wstępu


Od pierwszej chwili, kiedy postawiłam nogę na koreańskiej ziemi czuję się, jakbym magicznym sposobem znalazła się w dramie. Koreańskiej, oczywiście. Niby jestem tu po raz pierwszy, ale wiele rzeczy wydaje się być tak dobrze znajomych. 

[kolacja w jednej z seulskich knajp]

Od architektury lotniska, przez wygląda autobusów, aż do neonów migających na ulicach. Wszystko ma jednak posmak przygody i nieznanego, a co lepsze, nawet największe drobnostki wprawiają w stan euforii. Bo to przewracam właśnie kawał mięsiwa na grillu zainstalowanym w stoliku, przy którym siedzę. A to tuż obok przemknęła ajuma w osławionej, kręconej fryzurze i rozczłapanych kapciach. Albo siedzimy sobie z moją koreańską rodziną na podłodze, okryci wspólnym kocem i oglądamy odcinek najnowszego serialu. Tutaj zagrają nagle stary hicior BIGBANG, a tam, w sklepie spożywczym, siedzi sobie jakiś chłopak zajadając ramyun. Tak… Niby wszystko tak doskonale znane, a zupełnie nowe zarazem.

 [w Hahoe można się zaś poczuć jak w dramie historycznej]

wtorek, 8 stycznia 2013

Czarne dnie


Gdy podróżuję, generalnie nie zaprzątam sobie głowy niczym innym, niż rozkoszowanie się faktem samego bycia tam, gdzie mnie dotychczas nie było, a zawsze chciałam być. Kto by sobie uprzykrzał życie rozważaniami na temat bakterii, ewentualnych chorób* i innych detali tego typu? Niech inne trzęsiportki psują sobie radość poznawania tajników lokalnych kuchni. Mnie takie lęki pozostają obce.


Nałogowo zapijałam się sokiem z trzciny cukrowej w Wietnamie (bez lodu nie smakuje tak dobrze), a próbowanie coraz to nowych i wymyślniejszych soków ze świeżych owoców to moje wyjazdowe hobby. Zawsze zażeram się ulicznym żarciem podawanym nie raz na semi-czystej zastawie i żyję do dziś.

Aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy sumiennie poprzysięgam sobie – już nigdy, NIGDY PODOBNEGO DEBILIZMU!

 [a może obiadek w okolicznej knajpce?
Czemu nie? Pan sprzedawał nieziemskie samosy! ^^
Pushkar, Indie]

Indie podważyły moją teorię o niezniszczalności mojego żołądka. Już po kilku pierwszych dniach niefortunna wizyta w jednej z (lepszych!) restauracji w Agrze zaowocowała nocnym seansem na klozecie. Z czasem było lepiej, aczkolwiek dolegliwości ciągnęły się za mną przez długie dni, boleśnie uświadamiając mi problem wielu indyjskich obywateli, a mianowicie brak publicznych toalet. W tych dniach, zamiast obiecywanej przez wielu magii Indii, odczuwałam cudowną moc przeczyszczenia. W biegach od toalety do toalety trudno rozkoszować się finezją jakiegokolwiek miejsca.

[soczek z trzciny cukrowej,
wersja na wynos
Phnom Penh, Kambodża]

Do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało mi się przeżyć 12-godzinną podróż autobusem z Jaipuru do Jaisalmeru. Ten, kto nie podróżował indyjskim autobusem, nie ma świadomości, jak bardzo heroiczny jest to wyczyn dla kogoś z problemami perystaltycznymi. Coś takiego jak toaleta, nawet w tych lepszych autobusach z klimą, nie występuje. Niby autobus zatrzymuje się na dworcach, ale w mijanych po drodze mniejszych miejscowościach na próżno szukać czegoś o dumnej nazwie „kibelek”. Jeśli szczęście dopisze i przystanek jest czymś więcej niż drewnianą budką na środku pustyni, można wystawić na próbę swoją odwagę i udać się do „ściany płaczu”. Jest to murowany przybytek, dwa przytulone do siebie kwadraciki 1,5m na 1,5m, nie zamykane żadnymi drzwiami a jedynie niewielki murek, sięgający zazwyczaj do ramion, osłania od frontu skrępowanego korzystającego. Panie na prawo, panowie na lewo i to by było na tyle. W środku może być beton lub po prostu ziemia. W obu przypadkach ciężko stwierdzić, czy istnieje jakiś system odprowadzający dary podróżnych. Obfitość wystroju uniemożliwia dokładniejsze oględziny.

[w drodze z Jaipuru do Jaisalmeru
Indie]

Dlatego też okoliczne rowy i jeśli zdarzy się błogosławieństwo natury w postaci krzaczków, upstrzone są korzystającymi z ich dobrodziejstw ludźmi. Mężczyźni nie przejawiają nawet śladów żenady. Właściwie spotkać w Indiach sikającego na ulicy/torach faceta jest łatwiej, niż przebiegającą luzem krowę. A tych ostatnich, wierzcie mi, nie brakuje. Odziane w sari Hinduski też nie widzą problemu, gdyż stają sobie w owym rowie w lekkim rozkroku i… już. Co się mają przejmować. Obserwując zza autobusowej szyby ich poczynania po raz kolejny pożałowałam, że nie mam na sobie spódnicy, a po raz pierwszy, że zawsze noszę bieliznę.

[warzywko?
Jaisalmer, Indie]

Nocne godziny podróży mijały leniwie i nad pustynnym krajobrazem Rajasthanu powoli wzeszło słońce. Widoki zapewne były niepowtarzalne, choć przyznaję, że jedynym, co pamiętam z tej podróży, były moje wymyślne figury wykonywane na fotelu (dzięki Ci Panie, że autobus nie był przepełniony) i powtarzana w myślach mantra: „dam radę, już niedaleko…”. Gdy wreszcie nasz wehikuł wtoczył się na pożartą warunkami atmosferycznymi i długoletnią eksploatacją płytę jaisalmerowego dworca, w moich uszach zapiały chóry anielskie. Szybciej niż światło znalazłam się na zewnątrz i pierwszy raz w życiu rzuciłam się w objęcia tłumu hotelowych naganiaczy ze szczerym entuzjazmem. Nic mnie nie obchodziło. Jak długo pierwszy zapytany mężczyzna obiecywał, że jego hotel jest niedaleko i co więcej, ma tuk-tuka, który mnie tam szybciutko przetransportuje, nie miałam absolutnie żadnych uwag. Moja zaskakująca niewybredność zarówno na dworcu, jak i przy wyborze pokoju musiała pana uwieść, gdyż nie dość, że dostałam solidną zniżkę, to jeszcze przyniósł mi śniadanie na koszt firmy. 

[dar niebios czyli sok z trzciny cukrowej!
gdzieś w Kambodży]

Sam hotel również okazał się niedrogim a przyjemnym miejscem. Z nieprzynoszącą bólu brzucha restauracją na dachu i sympatyczną obsługą. No i cudownie własnym, czyściutkim, bielutkim sedesikiem przy pokoju. Czegóż chcieć więcej?


* Mamuniu, cały ten tekst to taka literacka hiperbola! Oczywiście, że cały czas myślę o swoim zdrowiu!

środa, 2 stycznia 2013

Gazele, mediny i przewodnicy


Jakim krajem jest Maroko? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Maroko ma tyle oblicz, ilu jest ludzi, którzy do niego przyjeżdżają. Jeśli jesteś typem, który sens istnienia odnajduje leżąc na plaży w słonecznych objęciach i popijając drinki z palemką – pakuj manatki i biegusiem rezerwuj miejsce na najbliższy lot do Casablanki a potem pociągiem prosto do Agadiru. Jeśli jesteś łowcą przygód i tylko czekasz, co ciekawego spotka cię za rogiem następnej wąskiej uliczki – na pewno się nie rozczarujesz. Hałaśliwi sprzedawcy w medinach i nadpobudliwi taksówkarze dostarczą ci mnóstwa niezapomnianych wrażeń. Jeśli do Maroka wyciągnięto cię przemocą i już na starcie jesteś przekonany, że czeka cię bród, smród i ubóstwo, a leniwi Arabowie tylko dybią, by cię oszwabić, zapewne się nie zawiedziesz. Po powrocie będziesz do woli mógł opowiadać, że trudno wyobrazić sobie straszniejsze miejsce na ziemi. 

[Meknes]

Jakie Maroko było dla mnie? Cóż… Było wszystkim po trochu, a właściwie czymś jeszcze innym. Czymś z domieszką kilku innych smaczków – z aromatem przypraw i stadem gazel wyskakujących zza każdego zakrętu. Ale wszystko po kolei.

Nigdy nie zapomnę momentu, gdy wysiadłyśmy z pociągu na stacji w Fezie i pełne jak najlepszych przeczuć ruszyłyśmy odważnym krokiem w stronę wyjścia na miasto. To, co nastąpiło później, było najbardziej gorączkowymi trzydziestoma minutami w moim życiu. Zaczęło się niewinnie. Gdy tylko wyszłyśmy z budynku dworca, podbiegł do nas jeden z taksówkarzy, pytając, czy może nasz dokądś podwieźć. O my ufne i naiwne niewiasty, zgodziłyśmy się bez zastanowienia. Mężczyzna zaprowadził nas na postój taksówek, jednak w międzyczasie spotkał jednego ze swoich kolegów po fachu, wymienili szybko kilka zdań po arabsku i zostałyśmy przekazane owemu mężczyźnie. W krótkim czasie pojawił się następny i znów zostałyśmy przekazane komu innemu. Wreszcie stanęłyśmy przed starym, białym mercedesem i wtedy przypomniały nam się słowa naszego Marokańskiego znajomego, który radził, by wziąć czerwoną taksówkę. Niestety, na korektę błędu było już za późno. Nasze toboły z prędkością światła znalazły się w bagażniku, a kierowca machał na nas z przyjaznym uśmiechem znad kierownicy. „Nie podoba mi się to!” z przekonaniem wrzeszczało we mnie niedobre przeczucie, ale zagryzłam zęby i wsiadłam do samochodu. Nic to, jesteśmy dwie, skopiemy dziada, jakby co. Dość był rachityczny, powinnyśmy dać radę.

 [Fez nocą, widok z dachu naszego hotelu]

Nasze rozklekotane, białe jak śnieg grand taxi mknęło ulicami miasta. Z radia sączyły się rzewne, arabskie śpiewy a my modliłyśmy się w duchu, by nie wywieziono nas do jakiegoś ciemnego zaułku i nie sprzedano za dwa wielbłądy. Ku naszej uldze, kierowca zawiózł nas dokładnie tam, gdzie sobie życzyłyśmy. Wysiadłyśmy uradowane, tyle tylko, że przyjemność przejażdżki białą taksówką kosztowała nas 50 dirhamów. Jak potem doczytałyśmy w przewodnikach, białe grand taxi służy do przemieszczania się między miastami, a więc na dłuższych trasach, po mieście korzysta się z usług kolorowych petit taxi (w Fezie czerwonych), które kosztują o niebo mniej (o ile oczywiście kierowca łaskawie włączy taksometr. Zawsze lepiej ku przezorności spytać się o cenę przed wyruszeniem w trasę).

Nie zdążyłyśmy jeszcze dobrze wysiąść z samochodu, gdy podbiegł do nas kolejny wąsaty mężczyzna, lat pięćdziesiąt plus, oferując nam najuprzejmiej swoje usługi jako przewodnik. Zamachał nam swoją legitymacją przed oczyma i potokiem słów przekonywał, że powinnyśmy wybrać się z nim na wycieczkę. Twierdził, że jest przewodnikiem z państwową akredytacją, czego nie można powiedzieć o całej rzeszy innych, tak zwanych przewodników, którzy tylko czekają na to, by zwabić takie urocze jak my turystki z Europy, zaprowadzić gdzieś w ciemną uliczkę i obrabować lub sprzedać za dwa wielbłądy. Całe szczęście, że nasz hotel był tuż tuż, więc szybko udało nam się uwolnić od przemiłego pana. Ledwie przekroczyłyśmy próg hotelu, a przejął nas kolejny obrotny Marokańczyk. Tym razem wyglądający mniej więcej na 25 lat młodzieniec zapytał, czy potrzebujemy noclegu. Przytaknęłyśmy i to było wszystko, co dane było nam powiedzieć. Jeśli wcześniej stwierdziłam, że spotkany na zewnątrz przewodnik zalał nas potokiem słów, teraz pozostaje mi powiedzieć, iż ten chlusnął na nas prawdziwą Niagarą! Buzia mu się nie zamykała. Do tego musiałyśmy mknąć za nim w górę schodów, gdyż, nim zdążyłam się zorientować, szarmancko wyjął walizkę z mojej ręki. Pędząc za moim dobytkiem zauważyłyśmy jedynie, że obrotny młodzian po drodze zaczepił myjącą posadzki kobietę i zabrał od niej jeden z kluczy. Dotarliśmy na drugie piętro i jedne z wielu drzwi stanęły przed nami otworem. Wrzuciłyśmy nasze bagaże do pokoju i zostałyśmy porwane na szybki obchód po hotelu. Poinstruowane, gdzie znajdują się łazienki, gdzie mała restauracyjka, wyprowadzone zostałyśmy na dach budynku, by podziwiać panoramę miasta. I tam nastąpił główny punkt programu, czyli kolejna wymięta legitymacja świsnęła przed naszymi oczyma i padła kolejna propozycja oprowadzenia po labiryncie uliczek Fezu. Wedle słów młodziana, a właściwie cwaniaczka, jak go później przechrzciłyśmy, powinnyśmy mieć na uwadze fakt, iż jest on tylko studentem, dorabiającym w wakacje pracą w hotelu i oprowadzającym takie urocze dziewczęta jak my po mieście. On też oczywiście był członkiem jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia przewodników. Rzecz jasna, do niczego nas nie namawia, tylko sugeruje, żeby nie dać się naciąć ulicznym przewodnikom, którzy to niby twierdzą, że są akredytowani przez państwo, ale tak naprawdę to tylko czekają, by nas naciąć, zainkasować najwięcej jak się da pieniędzy i nie pokazać niczego ciekawego. On natomiast, jakże by inaczej, pracuje w hotelu i zależy mu, by goście byli zadowoleni. No i nie życzy sobie za oprowadzenie tyle, co ci inni przewodnicy, zdziercy…

 [medina w Fezie]

Wróciłyśmy do naszego nowego pokoju i zamknęłyśmy za sobą drzwi. Popatrzyłyśmy po sobie, widząc znajomy obłęd w oczach. Obie czułyśmy dokładnie to samo. Nie nadążałyśmy za rozwojem wydarzeń.

- To co robimy? – spytała moja współtowarzyszka niedoli. Pierwszy raz w życiu, mimo mojego zwykłego huraoptymizmu i zgrywania gieroja, miałam ochotę powiedzieć, byśmy nie wyściubiały nosa z tego pokoju aż do końca naszego pobytu w Maroku. Spotkany przed hotelem przewodnik nie zrobił na nas najlepszego wrażenia, natomiast nie miałyśmy bladego pojęcia, czy możemy zaufać cwaniaczkowi. Ten z kolei wydawał się być bardzo sympatyczny, ale wiadomo jak to bywa z pozorami. Do tego, nie miałyśmy wcale pewności, czy rzeczywiście pracuje w hotelu. OK, zabrał klucze od sprzątaczki i otworzył nam pokój, ale jakoś nie padło ani słowo o tym, ile kosztuje tu nocleg, na jak długo chcemy się zatrzymać i generalnie czy byłybyśmy łaskawe udać się do recepcji, by się zameldować.

 [hotelowa restauracja]

Postanowiłyśmy zgodnie, że pierwsze co musimy zrobić, to uporządkować natłok informacji i zmazać obłęd goszczący na naszych twarzach. Jako że źle myśli się na pusty żołądek, udałyśmy się do hotelowej restauracji. Bez wątpienia to miejsce pomogło przywrócić równowagę naszym duszom. Lokalik mieścił się na tarasie budynku i zalany był marokańskim słońcem. Małe stoliczki stały przy rozległych, wygodnych kanapach. Wszędzie pełno było poduszek, kotar i innych egzotycznych ozdób. Tak właśnie w moich wyobrażeniach powinna wyglądać restauracja w oriencie. Za bardziej niż rozsądną cenę dostałyśmy wielkie i przepyszne śniadanie. Chwilowo zapomniałyśmy o wszystkich naszych troskach, rozkoszując się doznaniami podniebienia. Popijałyśmy kawę, gdy na tarasie pojawił się nasz cwaniaczek. Przysiadł się do nas, pytając, czy jesteśmy zadowolone z pokoju i po krótkiej pogawędce poprosił, byśmy po śniadaniu wzięły paszporty i poszły do recepcji załatwić wszystkie formalności. To była właśnie ta chwila. Skoro jednak chcą od nas dokumentów, najwyraźniej nikt nie planuje nas sprzedać za dwa wielbłądy, a cwaniaczek nie okłamywał nas, mówiąc, iż tu pracuje. Pokrzepione tą myślą, miałyśmy już plan działania.

 [nieco inne oblicze mediny w Fezie]

c.d.n.

______________________
wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa