wtorek, 8 stycznia 2013

Czarne dnie


Gdy podróżuję, generalnie nie zaprzątam sobie głowy niczym innym, niż rozkoszowanie się faktem samego bycia tam, gdzie mnie dotychczas nie było, a zawsze chciałam być. Kto by sobie uprzykrzał życie rozważaniami na temat bakterii, ewentualnych chorób* i innych detali tego typu? Niech inne trzęsiportki psują sobie radość poznawania tajników lokalnych kuchni. Mnie takie lęki pozostają obce.


Nałogowo zapijałam się sokiem z trzciny cukrowej w Wietnamie (bez lodu nie smakuje tak dobrze), a próbowanie coraz to nowych i wymyślniejszych soków ze świeżych owoców to moje wyjazdowe hobby. Zawsze zażeram się ulicznym żarciem podawanym nie raz na semi-czystej zastawie i żyję do dziś.

Aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy sumiennie poprzysięgam sobie – już nigdy, NIGDY PODOBNEGO DEBILIZMU!

 [a może obiadek w okolicznej knajpce?
Czemu nie? Pan sprzedawał nieziemskie samosy! ^^
Pushkar, Indie]

Indie podważyły moją teorię o niezniszczalności mojego żołądka. Już po kilku pierwszych dniach niefortunna wizyta w jednej z (lepszych!) restauracji w Agrze zaowocowała nocnym seansem na klozecie. Z czasem było lepiej, aczkolwiek dolegliwości ciągnęły się za mną przez długie dni, boleśnie uświadamiając mi problem wielu indyjskich obywateli, a mianowicie brak publicznych toalet. W tych dniach, zamiast obiecywanej przez wielu magii Indii, odczuwałam cudowną moc przeczyszczenia. W biegach od toalety do toalety trudno rozkoszować się finezją jakiegokolwiek miejsca.

[soczek z trzciny cukrowej,
wersja na wynos
Phnom Penh, Kambodża]

Do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało mi się przeżyć 12-godzinną podróż autobusem z Jaipuru do Jaisalmeru. Ten, kto nie podróżował indyjskim autobusem, nie ma świadomości, jak bardzo heroiczny jest to wyczyn dla kogoś z problemami perystaltycznymi. Coś takiego jak toaleta, nawet w tych lepszych autobusach z klimą, nie występuje. Niby autobus zatrzymuje się na dworcach, ale w mijanych po drodze mniejszych miejscowościach na próżno szukać czegoś o dumnej nazwie „kibelek”. Jeśli szczęście dopisze i przystanek jest czymś więcej niż drewnianą budką na środku pustyni, można wystawić na próbę swoją odwagę i udać się do „ściany płaczu”. Jest to murowany przybytek, dwa przytulone do siebie kwadraciki 1,5m na 1,5m, nie zamykane żadnymi drzwiami a jedynie niewielki murek, sięgający zazwyczaj do ramion, osłania od frontu skrępowanego korzystającego. Panie na prawo, panowie na lewo i to by było na tyle. W środku może być beton lub po prostu ziemia. W obu przypadkach ciężko stwierdzić, czy istnieje jakiś system odprowadzający dary podróżnych. Obfitość wystroju uniemożliwia dokładniejsze oględziny.

[w drodze z Jaipuru do Jaisalmeru
Indie]

Dlatego też okoliczne rowy i jeśli zdarzy się błogosławieństwo natury w postaci krzaczków, upstrzone są korzystającymi z ich dobrodziejstw ludźmi. Mężczyźni nie przejawiają nawet śladów żenady. Właściwie spotkać w Indiach sikającego na ulicy/torach faceta jest łatwiej, niż przebiegającą luzem krowę. A tych ostatnich, wierzcie mi, nie brakuje. Odziane w sari Hinduski też nie widzą problemu, gdyż stają sobie w owym rowie w lekkim rozkroku i… już. Co się mają przejmować. Obserwując zza autobusowej szyby ich poczynania po raz kolejny pożałowałam, że nie mam na sobie spódnicy, a po raz pierwszy, że zawsze noszę bieliznę.

[warzywko?
Jaisalmer, Indie]

Nocne godziny podróży mijały leniwie i nad pustynnym krajobrazem Rajasthanu powoli wzeszło słońce. Widoki zapewne były niepowtarzalne, choć przyznaję, że jedynym, co pamiętam z tej podróży, były moje wymyślne figury wykonywane na fotelu (dzięki Ci Panie, że autobus nie był przepełniony) i powtarzana w myślach mantra: „dam radę, już niedaleko…”. Gdy wreszcie nasz wehikuł wtoczył się na pożartą warunkami atmosferycznymi i długoletnią eksploatacją płytę jaisalmerowego dworca, w moich uszach zapiały chóry anielskie. Szybciej niż światło znalazłam się na zewnątrz i pierwszy raz w życiu rzuciłam się w objęcia tłumu hotelowych naganiaczy ze szczerym entuzjazmem. Nic mnie nie obchodziło. Jak długo pierwszy zapytany mężczyzna obiecywał, że jego hotel jest niedaleko i co więcej, ma tuk-tuka, który mnie tam szybciutko przetransportuje, nie miałam absolutnie żadnych uwag. Moja zaskakująca niewybredność zarówno na dworcu, jak i przy wyborze pokoju musiała pana uwieść, gdyż nie dość, że dostałam solidną zniżkę, to jeszcze przyniósł mi śniadanie na koszt firmy. 

[dar niebios czyli sok z trzciny cukrowej!
gdzieś w Kambodży]

Sam hotel również okazał się niedrogim a przyjemnym miejscem. Z nieprzynoszącą bólu brzucha restauracją na dachu i sympatyczną obsługą. No i cudownie własnym, czyściutkim, bielutkim sedesikiem przy pokoju. Czegóż chcieć więcej?


* Mamuniu, cały ten tekst to taka literacka hiperbola! Oczywiście, że cały czas myślę o swoim zdrowiu!

17 komentarzy:

  1. ja tam nie lubię niemeldowanego towarzystwa :p
    nawet gdy to tylko jakieś bakterie :)
    grunt, że szybko z tego wyszłaś

    OdpowiedzUsuń
  2. Chętnie spróbowałabym tego soku z trzciny cukrowej ;) I też uwielbiam próbować dziwne rzeczy, których często nie znam nazwy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sok z trzciny cukrowej jest THE BEST! <3
      spróbuj jak tylko będziesz mieć szansę!

      Usuń
    2. Myślisz, że w Polsce to cudo dorwiemy?

      Usuń
  3. Znowu się wciągnęłam i jak doszłam do końca postu byłam rozczarowana, że to już wszystko :p Co do przydrożnych toalet chyba dokładnie wiem o czym mówisz. Może nie miałam jeszcze okazji wychylnąć nosa poza Europę, ale podróży przez Macedonię nigdy nie zapomnę xD

    OdpowiedzUsuń
  4. Zazdroszcze Tobie ze mozesz byc w takich ciekawych miejscach ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja nigdy nie miałam problemów żołądkowych, w porównaniu z moim mężem. Gdziekolwiek nie pójdziemy, zaraz są poszukiwania kibelka, o który nie raz trudno, u nas w Polsce. Zawsze mnie to denerwowało i dziwiłam mu się, że jest jak małe dziecko "mama siusiu, kupka". Pewnego razu w domku zamówiliśmy sobie chińskie jedzenie pierwszy raz miałam tak że mając do kibelka zaledwie metr, o mało bym nie zdążyła. Teraz mam więcej cierpliwości do mężulka :))). Nie wyobrażam sobie jak dałaś radę, i uważaj na siebie na następny raz :). Czekam z niecierpliwością na kolejny wpis, Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. No, no - widzę apteczka podróżnika jest uboga. ;) Następnym razem na problemy żołądkowe polecam nifuroksazyt. Zbawienny to środek w podróżach, kiedy atakują bakterie w żołądku. xD
    Czekam na kolejny post i pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nieeee... przy mamie pracujacej w służbie zdrowia mam jedna z najlepiej zaopatrzonych apteczek EVER :P Aczkolwiek leki przeciw biegunce to był jakiś totalny shit, który mi zupełnie nie pomógł. Teraz już jestem zaopatrzona odpowiednio! Dzięki za rady i też pozdarwiam serdecznie! ^^

      Usuń
  7. Hej mogłabyś napisać jak się zaczęła twoja przygoda z podróżowaniem, np. wybrałaś studia które ci to umożliwiają. Jak udaje ci się zebrać na to środki no i czy podróżujesz sama czy masz sprawdzonych współtowarzyszy. Co mysli na ten temat twoja rodzina. A i czy myślałaś o tym żeby wydać książkę podróżniczą?
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oczywiście, że myślałam, żeby wydać książke podróżniczą, ale jeszcze nie wiem jak na ten pomysł zapatrują się wydawnictwa ;p
      w sumie dobry pomysł, żeby napisać o takich moich "początkach"
      Dzięki za podrzucenie tematu! ^^
      Pozdrawiam! :*

      Usuń
    2. Miałam o to samo cię prosić. Niby wiem, że bierzesz udział w jakichś "campach" dla wolontariuszy ale do tego pewnie trzeba języka, jakichś umiejętności i kasy?

      Usuń
  8. Cygankę siusiającą na stojąco, tak jak Hinduski w rowie, widziałam w Warszawie; szła środkiem chodnika w centrum i bez żadnego wstydu sikała az grzmiało. to jest dopiero dzicz, bo mogła zrobić to parę metrów dalej, w zaciszu krzaków, albo po prostu w McDonald'sie, po drugiej stronie Jana Pawła II.

    OdpowiedzUsuń
  9. Myślę, że przypis na samym końcu wszystko doskonale podsumował ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. O boshh O.O Współczuję. Hmm ja jednak nie spróbuję jedzonka bo mam słaby żołądek. Najlepiej samej. Ja do Wietnamu pojadę się posilić kandyzowanym imbirem oraz owocami tanimi jak pudełko zapałek z całego megapaka :D (oczywiście nie aż tak ale zawsze dużo tańsze niż Pl bo tam mój nauczyciel Viet mówi że: "rosną na ulicy" = ja żewbutach sobie sadzą :)

    OdpowiedzUsuń