Gdy podróżuję, generalnie nie zaprzątam sobie głowy niczym
innym, niż rozkoszowanie się faktem samego bycia tam, gdzie mnie dotychczas nie
było, a zawsze chciałam być. Kto by sobie uprzykrzał życie rozważaniami na
temat bakterii, ewentualnych chorób* i innych
detali tego typu? Niech inne trzęsiportki psują sobie radość poznawania
tajników lokalnych kuchni. Mnie takie lęki pozostają obce.
Nałogowo zapijałam się sokiem z trzciny cukrowej w Wietnamie
(bez lodu nie smakuje tak dobrze), a próbowanie coraz to nowych i
wymyślniejszych soków ze świeżych owoców to moje wyjazdowe hobby. Zawsze
zażeram się ulicznym żarciem podawanym nie raz na semi-czystej zastawie i żyję
do dziś.
Aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy sumiennie poprzysięgam
sobie – już nigdy, NIGDY PODOBNEGO DEBILIZMU!
[a może obiadek w okolicznej knajpce?
Czemu nie? Pan sprzedawał nieziemskie samosy! ^^
Pushkar, Indie]
Indie podważyły moją teorię o niezniszczalności mojego
żołądka. Już po kilku pierwszych dniach niefortunna wizyta w jednej z
(lepszych!) restauracji w Agrze zaowocowała nocnym seansem na klozecie. Z
czasem było lepiej, aczkolwiek dolegliwości ciągnęły się za mną przez długie
dni, boleśnie uświadamiając mi problem wielu indyjskich obywateli, a mianowicie
brak publicznych toalet. W tych dniach, zamiast obiecywanej przez wielu magii
Indii, odczuwałam cudowną moc przeczyszczenia. W biegach od toalety do toalety
trudno rozkoszować się finezją jakiegokolwiek miejsca.
[soczek z trzciny cukrowej,
wersja na wynos
Phnom Penh, Kambodża]
Do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało mi się przeżyć
12-godzinną podróż autobusem z Jaipuru do Jaisalmeru. Ten, kto nie podróżował
indyjskim autobusem, nie ma świadomości, jak bardzo heroiczny jest to wyczyn
dla kogoś z problemami perystaltycznymi. Coś takiego jak toaleta, nawet w tych
lepszych autobusach z klimą, nie występuje. Niby autobus zatrzymuje się na
dworcach, ale w mijanych po drodze mniejszych miejscowościach na próżno szukać
czegoś o dumnej nazwie „kibelek”. Jeśli szczęście dopisze i przystanek jest
czymś więcej niż drewnianą budką na środku pustyni, można wystawić na próbę
swoją odwagę i udać się do „ściany płaczu”. Jest to murowany przybytek, dwa przytulone
do siebie kwadraciki 1,5m na 1,5m, nie zamykane żadnymi drzwiami a jedynie
niewielki murek, sięgający zazwyczaj do ramion, osłania od frontu skrępowanego
korzystającego. Panie na prawo, panowie na lewo i to by było na tyle. W środku
może być beton lub po prostu ziemia. W obu przypadkach ciężko stwierdzić, czy
istnieje jakiś system odprowadzający dary podróżnych. Obfitość wystroju
uniemożliwia dokładniejsze oględziny.
[w drodze z Jaipuru do Jaisalmeru
Indie]
Dlatego też okoliczne rowy i jeśli zdarzy się błogosławieństwo
natury w postaci krzaczków, upstrzone są korzystającymi z ich dobrodziejstw
ludźmi. Mężczyźni nie przejawiają nawet śladów żenady. Właściwie spotkać w
Indiach sikającego na ulicy/torach faceta jest łatwiej, niż przebiegającą luzem
krowę. A tych ostatnich, wierzcie mi, nie brakuje. Odziane w sari Hinduski też
nie widzą problemu, gdyż stają sobie w owym rowie w lekkim rozkroku i… już. Co
się mają przejmować. Obserwując zza autobusowej szyby ich poczynania po raz
kolejny pożałowałam, że nie mam na sobie spódnicy, a po raz pierwszy, że zawsze
noszę bieliznę.
[warzywko?
Jaisalmer, Indie]
Nocne godziny podróży mijały leniwie i nad pustynnym
krajobrazem Rajasthanu powoli wzeszło słońce. Widoki zapewne były niepowtarzalne,
choć przyznaję, że jedynym, co pamiętam z tej podróży, były moje wymyślne
figury wykonywane na fotelu (dzięki Ci Panie, że autobus nie był przepełniony)
i powtarzana w myślach mantra: „dam radę, już niedaleko…”. Gdy wreszcie nasz
wehikuł wtoczył się na pożartą warunkami atmosferycznymi i długoletnią
eksploatacją płytę jaisalmerowego dworca, w moich uszach zapiały chóry
anielskie. Szybciej niż światło znalazłam się na zewnątrz i pierwszy raz w
życiu rzuciłam się w objęcia tłumu hotelowych naganiaczy ze szczerym
entuzjazmem. Nic mnie nie obchodziło. Jak długo pierwszy zapytany mężczyzna
obiecywał, że jego hotel jest niedaleko i co więcej, ma tuk-tuka, który mnie
tam szybciutko przetransportuje, nie miałam absolutnie żadnych uwag. Moja zaskakująca
niewybredność zarówno na dworcu, jak i przy wyborze pokoju musiała pana uwieść,
gdyż nie dość, że dostałam solidną zniżkę, to jeszcze przyniósł mi śniadanie na
koszt firmy.
[dar niebios czyli sok z trzciny cukrowej!
gdzieś w Kambodży]
Sam hotel również okazał się niedrogim a przyjemnym
miejscem. Z nieprzynoszącą bólu brzucha restauracją na dachu i sympatyczną
obsługą. No i cudownie własnym, czyściutkim, bielutkim sedesikiem przy pokoju.
Czegóż chcieć więcej?
* Mamuniu,
cały ten tekst to taka literacka hiperbola! Oczywiście, że cały czas myślę o
swoim zdrowiu!
ja tam nie lubię niemeldowanego towarzystwa :p
OdpowiedzUsuńnawet gdy to tylko jakieś bakterie :)
grunt, że szybko z tego wyszłaś
z tym szybko bym nie szalała, ale żyję ^^
UsuńChętnie spróbowałabym tego soku z trzciny cukrowej ;) I też uwielbiam próbować dziwne rzeczy, których często nie znam nazwy :)
OdpowiedzUsuńsok z trzciny cukrowej jest THE BEST! <3
Usuńspróbuj jak tylko będziesz mieć szansę!
Myślisz, że w Polsce to cudo dorwiemy?
UsuńZnowu się wciągnęłam i jak doszłam do końca postu byłam rozczarowana, że to już wszystko :p Co do przydrożnych toalet chyba dokładnie wiem o czym mówisz. Może nie miałam jeszcze okazji wychylnąć nosa poza Europę, ale podróży przez Macedonię nigdy nie zapomnę xD
OdpowiedzUsuńZazdroszcze Tobie ze mozesz byc w takich ciekawych miejscach ^^
OdpowiedzUsuńJa nigdy nie miałam problemów żołądkowych, w porównaniu z moim mężem. Gdziekolwiek nie pójdziemy, zaraz są poszukiwania kibelka, o który nie raz trudno, u nas w Polsce. Zawsze mnie to denerwowało i dziwiłam mu się, że jest jak małe dziecko "mama siusiu, kupka". Pewnego razu w domku zamówiliśmy sobie chińskie jedzenie pierwszy raz miałam tak że mając do kibelka zaledwie metr, o mało bym nie zdążyła. Teraz mam więcej cierpliwości do mężulka :))). Nie wyobrażam sobie jak dałaś radę, i uważaj na siebie na następny raz :). Czekam z niecierpliwością na kolejny wpis, Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNo, no - widzę apteczka podróżnika jest uboga. ;) Następnym razem na problemy żołądkowe polecam nifuroksazyt. Zbawienny to środek w podróżach, kiedy atakują bakterie w żołądku. xD
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny post i pozdrawiam. :)
nieeee... przy mamie pracujacej w służbie zdrowia mam jedna z najlepiej zaopatrzonych apteczek EVER :P Aczkolwiek leki przeciw biegunce to był jakiś totalny shit, który mi zupełnie nie pomógł. Teraz już jestem zaopatrzona odpowiednio! Dzięki za rady i też pozdarwiam serdecznie! ^^
UsuńHej mogłabyś napisać jak się zaczęła twoja przygoda z podróżowaniem, np. wybrałaś studia które ci to umożliwiają. Jak udaje ci się zebrać na to środki no i czy podróżujesz sama czy masz sprawdzonych współtowarzyszy. Co mysli na ten temat twoja rodzina. A i czy myślałaś o tym żeby wydać książkę podróżniczą?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
oczywiście, że myślałam, żeby wydać książke podróżniczą, ale jeszcze nie wiem jak na ten pomysł zapatrują się wydawnictwa ;p
Usuńw sumie dobry pomysł, żeby napisać o takich moich "początkach"
Dzięki za podrzucenie tematu! ^^
Pozdrawiam! :*
Miałam o to samo cię prosić. Niby wiem, że bierzesz udział w jakichś "campach" dla wolontariuszy ale do tego pewnie trzeba języka, jakichś umiejętności i kasy?
UsuńCygankę siusiającą na stojąco, tak jak Hinduski w rowie, widziałam w Warszawie; szła środkiem chodnika w centrum i bez żadnego wstydu sikała az grzmiało. to jest dopiero dzicz, bo mogła zrobić to parę metrów dalej, w zaciszu krzaków, albo po prostu w McDonald'sie, po drugiej stronie Jana Pawła II.
OdpowiedzUsuńsie czepiasz normalnie ;p
Usuńpotrzeba nie wybiera! :D
Myślę, że przypis na samym końcu wszystko doskonale podsumował ;)
OdpowiedzUsuńO boshh O.O Współczuję. Hmm ja jednak nie spróbuję jedzonka bo mam słaby żołądek. Najlepiej samej. Ja do Wietnamu pojadę się posilić kandyzowanym imbirem oraz owocami tanimi jak pudełko zapałek z całego megapaka :D (oczywiście nie aż tak ale zawsze dużo tańsze niż Pl bo tam mój nauczyciel Viet mówi że: "rosną na ulicy" = ja żewbutach sobie sadzą :)
OdpowiedzUsuń