wtorek, 19 lutego 2013

Wsiąść do pociągu byle jakiego



Chiński Nowy Rok albo jak kto woli, Festiwal Wiosny, to piękne święto. Oszałamiające pokazy fajerwerków, pokazy tradycyjnych tańcy, parady smoków i pyszne jedzenie. Nowy Rok to też największe wędrówki ludów jakie świat widział. Kto żyw (a w Chinach trochę tych żywych dusz jest) wyrusza w podróż na rodzinne łono, czasem oddalone tysiące kilometrów od miejsca pracy tudzież aktualnego pobytu, by potem, po zakończonych celebracjach wrócić skąd przybył.

Święta oficjalnie trwają 3 dni, ale właściwie Chińczycy świętują cały tydzień. A tydzień to zdecydowanie wystarczająco dużo czasu,  by pofatygować się nawet z najodleglejszego krańca kraju i zobaczyć swoją rodzinę. Zwłaszcza, że spora część mieszkańców państwa środka zmuszona była pozostawić pod opieką babć i ciotek swoje dzieci, by wyruszyć do dalekich prowincji w poszukiwaniu pracy. Nowy Rok to dla nich często jedyna możliwość spotkania się ze swoimi najbliższymi, więc jest to okazja, której nie można zmarnować.

[parada smoków w świątyni Longtan]

Przed przylotem do Chin doskonale o tym wiedziałam, dlatego jak tylko przyjechałam do Pekinu, pognałam na stację, by kupić bilet do Tie Ling, małego miasteczka na północy kraju, gdzie mieszka moja koleżanka, która to zaprosiła mnie na świętowanie z nią wiosennego festiwalu. Umówiłyśmy się, że przyjadę 13tego lutego, w ostatnie oficjalne święto. Wbrew moim obawom, bilet dostałam bez problemu i pociąg, choć przepełniony, na czas dojechał do miejsca swojego przeznaczenia.

Właściwie to jechałyśmy razem z moją wierną towarzyszką podróży, Karoliną, z którą objechałam już kawałek świata. Obie hołdujemy zasadzie, że wyjazdy „na spontanie” to jest to, a nadmiar planowania psuje przyjemność podróżowania. Zazwyczaj kupujemy bilet w dane miejsce, pakujemy nasze plecaki i jedziemy zobaczyć, jak to będzie. System ten w większości przypadków działa bez zarzutu, aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy poprzysięgamy sobie sumiennie, że już nigdy więcej podobnego debilizmu… Hmmm… Zaraz, zaraz, czy ja już kiedyś nie pisałam podobnego zdania? Cholera, wygląda na to, że jestem jednak mało rozgarnięta… :P

Wracając do Tie Ling. W związku z tym, że jest to małe miasto (jakoś ponad 3 miliony mieszkańców, co to jest?), nieszczególnie było co tam robić poza objadaniem naszych gospodarzy, więc postanowiłyśmy kolektywnie pojechać jeszcze dalej na północ, do miasta Haerbin, gdzie każdej zimy powstaje lodowe miasto. Wybudowane z lodowych bloków zamki, budowle, mosty, rzeźby i korytarze wypełniają powierzchnię ładnych paru hektarów i tworzą niesamowity, bajkowy klimat. Jedyna niedogodność jest taka, że przeciętna temperatura zimną w Haerbinie to -26 stopni. My mieliśmy szczęście, bo gdy biegaliśmy po lodowym mieście było tylko -250

[lodowy pałac w Haerbinie]

Haerbin ma jeszcze jedną zaletę: posiada lotnisko, a zarówno Karolina jak i ja, potrzebowałyśmy w niedługim czasie ruszyć w kolejną podróż. Moja towarzyszka do Pekinu, gdzie 18-stego miała samolot do Polski, a ja 20-tego zaczynam mój staż, więc dobrze by było dotrzeć kilka dni wcześniej.

Biletów oczywiście nie posiadałyśmy, bo i po co? W moim mądrym przewodniku (bez kitu, spalić cały ten przewodnikowy shit!) wyczytałam, że bilety lotnicze najlepiej kupować od razu na lotnisku, na następny samolot w pożądanym kierunku, jak kupuje się bilet na pociąg. Linie lotnicze sprzedają wtedy bilety po najniższych cenach, bo lepiej upchnąć komuś bilet po zaniżonej cenie, niż nie upchnąć wcale. W przewodniku pisali, że nawet jeśli pociągi i autobusy zapchane są po ostatnie miejsce, na lotnisku nigdy nie ma problemu z dostaniem biletu.

Poza tym oficjalne świętowanie kończyło się w środę, więc jakiż mógłby być problem z biletem na weekend?

Otóż jednak był.

Powiedzmy sobie, że w moim przypadku jeszcze tak źle nie było. Miałam mnóstwo możliwości, bo mi wystarczyło dolecieć do byle jakiego miasta na południu i potem się dotłuc jakimś środkiem transportu do Guangzhou i potem dalej do mojej mieściny. No i miałam czas, bo nawet jeśli nie zdążyłabym na tego 20-tego, co by się stało? Anulowaliby mi staż? Nie sądzę. Pisałam do organizacji, w ramach której przyjechałam wcześniej o moim planie dostania się na miejsce i nawet słowem nie wspomnieli, że mogą być jakieś problem z podróżowaniem.

Karolina zaś… Jeśli nie dostałaby się na lotnisko w Pekinie przed 18-tym… Zawisło nad nią widmo deportacji, bo i ważność wizy niedługo wychodziła.

Jak tylko dotarłyśmy do Tie Ling poprosiłyśmy naszą lokalną koleżankę, by pomogła Karolinie zarezerwować pociąg powrotny do Pekinu, a tam? Wszystko zarezerwowane. WSZYSTKO. Nawet pociągi, które jechały po 20h. W Chinach oprócz normalnych miejsc siedzących czy, w wagonach sypialnianych sprzedaje się też miejsca stojące. Około 200 na pociąg. Takowych też nie było. Wszystko zarezerwowane do 19-stego włącznie.

Karolina nieco zbladła, ale nic to. Chiny mają mnóstwo linii lotniczych, coś musi się znaleźć… Klikamy i klikamy… Nic. Wszystko wysprzedane. Klikamy przez polską stronę, to samo. Biletów brak. Modląc się o cud i przeciążenie systemów (stąd błędne informacje) pobiegłyśmy truchcikiem do pobliskiego biura podróży. Z oczami roziskrzonymi nadzieją wpatrujemy się w panią zza lady. Kobieta aż poci się pod ciężarem naszych spojrzeń. Trzaska bezlitośnie w klawiaturę i marszczy zatroskane czoło. Gdyby nie to, że na zewnątrz z -100 a w środku biura niewiele więcej, pewnie na skroniach zaperliłyby się jej kropelki potu. Po kilku długich minutach, niepewnie podnosi na nas oczy i niewyraźnie kręci głową. Nic nie ma. Moja koleżanka bliska jest omdleniu. Reanimujemy ją szybkim transferem do kolejnego biura podroży, które współpracuje z innymi liniami lotniczymi.

Kolejna pani gnie się pod naporem naszych zdesperowanych spojrzeń i przeszukuje system. I oto jest! Jeden jedyny! Ostatni bilet relacji Haerbin – Pekin na 17stego w samo południe! Ma on jednak jeden drobny mankament. Jest to miejsce w biznes klasie. Za cenę większą, niż moja towarzyszka podróży zapłaciła za lot z Warszawy do Pekinu i z powrotem…

Lżejsze o któryś tysiączek, ale spokojne o dolę mojej koleżanki, powróciłyśmy do mieszkania, zajeść smutki domowej roboty pierożkiem. Podziwowaszy się nad niezbadanymi wyrokami losu, które to wrzucają backpackerów do biznes klasy, podjęłam męską, acz mocno ryzykowną decyzję o nie rezerwowaniu zawczasu biletu do Guangzhou. Te oferowane przez serwisy on-line można było kupić po absurdalnie wysokich cenach, więc postanowiłam rzucić się w ramiona przygody i koczować na lotnisku w Haerbinie tak długo, aż jakiś bilet dla mnie się znajdzie.

16-tego obudziłam się w hotelu w Haerbinie z lekkim uczuciem niepokoju. Planowałam jechać tego dnia na lotnisko po południu, by rozpocząć mój biwak, ale coś podpowiadało mi, bym dla własnego dobra wybrałać się tam wcześniej. Spakowałam moje toboły i jak wół juczny poturlałam się z moim polsko-chińskim teamem na przystanek autobusów na lotnisko. A że tuż obok było kolejne biuro linii lotniczych, postanowiłyśmy orientacyjnie sprawdzić, jak wygląda sprawa z wolnymi miejscami.

[lokalizacja Haerbinu, Ji’nan i Guangzhou]

Jak nie trudno zgadnąć, nie było nic. Ani do Guangzhou (mimo, że rząd dodał ponad 500 lotów na tym kierunku na owy weekend), ani do pobliskiego Shenzen, ani innych południowych miast… Ani generalnie donikąd… Do 20tego włącznie, oczywiście.

Aż tu nagle pani podskakuje z ekscytacją na swoim krzesełeczku i oznajmia dumnie, że znalazła miejsce w samolocie do miasta oddalonego jakieś 500 km od Guangzhou. Tam mogłabym przesiąść się w jakiś pociąg i dotrzeć, gdzie mam dotrzeć. Podniecone, pobiegłyśmy do biura obok, sprawdzić dostępność biletów pociągowych i cóż? Nawet miejsc stojących brak. Moja chińska koleżanka poklepała mnie dziarsko po ramieniu twierdząc, że mam się nie przejmować, że starożytna chińska ludowa mądrość zna sposoby na wyjście z takich sytuacji. Poradziła, bym z głupia franc kupiła bilet peronowy (w Chinach nie wpuszczają na dworce tyle kogo. Jeśli nie ma się biletu na pociąg a chce się kogoś odprowadzić, należy kupić bilet pozwalający wejść na teren dworca) i zupełnym mimochodem wsiąść do odpowiedniego pociągu. A w środku modlić się żarliwie, by nikt mnie nie zapytał o bilet.

Wersja dość przygodowa, ale co było robić. Podałam pani paszport i ta zaczęła już wypisywać rubryczki, gdy koleżanka z komputera obok akurat odświeżyła system i buch! Ktoś minutę temu anulował swój bilet do Guangzhou! Cena niestety była wyższa niż przyzwoitość, ale finalnie miałam gwarancję, że dotrę tam gdzie powinnam, a nie skończę Bóg jeden wie w jakiej dziurze, wykopana przez obsługę pociągu w środku trasy.

Z portfelem lżejszym o jakiś tysiączek, ale spokojnym umysłem, wsiadałam ufnie w samolot do Ji’nan, miasta transferowego, w którym przyszło mi spędzić noc i pół dnia. Ji’nan niby jest stolicą prowincji Shandong, ale charakter ma raczej mało miasteczkowy. A zdolności językowe mieszkańców są dość… ograniczone. Do centrum miałam dotrzeć w okolicach 9 wieczorem, ale przez spóźnienie samolotu i czekanie na ostatni autobus z lotniska do miasta wylądowałam tam finalnie o 11. Hotel, pod którym zatrzymuje się autobus to 4-gwiazdkowe cudo, które usiłowało złupić mój, i tak już mocno nadwerężony, portfel. Podziękowawszy z uśmiechem na ustach panu w recepcji, wybiegłam czem prędzej szukać czego w przyzwoitej cenie. I wydawało mi się, że znalazłam. Nieopodal był inny hotel, oferujący nocleg za 98 yuanów (ok 50 zł). Wszystko wskazywało na to, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo nie dość, że znalazłam niezbyt drogie lokum, to jeszcze w dobrej lokalizacji a pani zrozumiała o co mi chodzi! Do czasu. Pani zaczęła nagle intensywnie kręcić głową i wydawać z siebie jakieś niezrozumiałe okrzyki. Spytałam grzecznie o co chodzi, ale niestety… Poziom naszego zrozumienia nie mógłby być niższy. Niezawodny (zdawałoby się) język cielesno-migowy poległ na całej linii i za nic w świecie nie mogłyśmy pojąć, czego od siebie chcemy. Nasza rozpaczliwa wymiana zdań trwała jakieś 15 min, aż w końcu dałam za wygraną, domyślając się, że chyba jednak nie mają wolnych pokoi jednoosobowych… Znów wylądowałam na ulicy, a północ zbliżała się niebezpiecznie szybko.

Traf chciał, że na zewnątrz ponownie spotkałam dwie dziewczyny, które wcześniej pytałam o lokalizację jakichś niedrogich hoteli. Tym razem to one mnie zatrzymały, wyczytując zapewne średni poziom radości na mojej twarzy. Wspólnymi siłami (połączonymi z mocą zmaterializowanego znikąd taksówkarza) wymyśliliśmy hotel, który mnie nie zrujnuje, a w którym mogłabym się zatrzymać. I tak pojechałam w ciemną noc.

Generalnie coraz częściej dochodzę do wniosku, że więcej mam szczęścia niż rozumu.

9 komentarzy:

  1. niezłe przygody, ja jednak wolę mieć wszystko zawczasu porezerwowane, mam na tym punkcie obsesję :P Ale grunt, że wszystko się udało ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A jak było w Korei? Spotkałaś może kogoś znanego? ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Faktycznie sporo szczęścia miałaś! W związku z tym szczęściem mogłabyś spróbować wytypować jakieś liczby w lotto, miałabyś wtedy m.in. prywatny samolot i następnym razem ominął by Cię taki podróżniczy stres (ale to on daje te całe emocje, że człowiek czuje, że żyje, a prywatny samolot to jakiś taki... jałowy. Więc cofam, nie graj w lotto:P)

    I wychodzi na to, że często gęsto podróżniki nadają się jedynie na rozpałkę pod ognisko gdy stosując się do ich wskazówek zostaje się w ciemnej dupie w zimną noc. Było w nim jeszcze napisane coś do nijak się miało do rzeczywistości?

    Marta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dokładnie! Może jakiś wpis na temat podróżniki vs rzeczywistość? :D

      Usuń
  4. Cóż można powiedzieć... Czytałam ten post z zapartym tchem. Na miejscu Twojej koleżanki próbującej wrócić do Polski ja chyba bym była martwa w połowie starań :P Ale przynajmniej będziecie miały co wnukom opowiadać xD

    OdpowiedzUsuń
  5. Muszę przyznać, że czytając fragment o lodowym mieście miałam w głowie takie myśli: Ale mi cudo, ot kawałek lodu i śniegu ładnie wyrzeźbione. Toż to nie jedyne rzeźby lodowe na świecie.
    A potem zobaczyłam zdjęcie zamku z lodu. Moja szczęka opadła :O
    Nie sądziłam, że to będzie tak ładnie oświetlone!

    OdpowiedzUsuń
  6. Naprawdę zazdroszczę ci tych podroży po Azji, ale już chyba wolałabym spokój duszy niż użeranie się z lotniczym biznesem.
    Mimo tego i tak mam zamiar w czasie studiów wybyć gdzieś w Azję na praktykę zawodową :3
    Pozdro i życzę przyjemnej pracy :*

    OdpowiedzUsuń
  7. Podziwiam, w tak daleką podróż bez wcześniejszego planu, no ale jak przygoda to na całego :)

    OdpowiedzUsuń