Chiński Nowy Rok albo jak kto woli, Festiwal Wiosny, to
piękne święto. Oszałamiające pokazy fajerwerków, pokazy tradycyjnych tańcy,
parady smoków i pyszne jedzenie. Nowy Rok to też największe wędrówki ludów
jakie świat widział. Kto żyw (a w Chinach trochę tych żywych dusz jest) wyrusza
w podróż na rodzinne łono, czasem oddalone tysiące kilometrów od miejsca pracy
tudzież aktualnego pobytu, by potem, po zakończonych celebracjach wrócić skąd
przybył.
Święta oficjalnie trwają 3 dni, ale właściwie Chińczycy
świętują cały tydzień. A tydzień to zdecydowanie wystarczająco dużo czasu, by pofatygować się nawet z najodleglejszego
krańca kraju i zobaczyć swoją rodzinę. Zwłaszcza, że spora część mieszkańców
państwa środka zmuszona była pozostawić pod opieką babć i ciotek swoje dzieci,
by wyruszyć do dalekich prowincji w poszukiwaniu pracy. Nowy Rok to dla nich
często jedyna możliwość spotkania się ze swoimi najbliższymi, więc jest to
okazja, której nie można zmarnować.
[parada smoków w świątyni
Longtan]
Przed przylotem do Chin doskonale o tym wiedziałam, dlatego
jak tylko przyjechałam do Pekinu, pognałam na stację, by kupić bilet do Tie
Ling, małego miasteczka na północy kraju, gdzie mieszka moja koleżanka, która
to zaprosiła mnie na świętowanie z nią wiosennego festiwalu. Umówiłyśmy się, że
przyjadę 13tego lutego, w ostatnie oficjalne święto. Wbrew moim obawom, bilet
dostałam bez problemu i pociąg, choć przepełniony, na czas dojechał do miejsca
swojego przeznaczenia.
Właściwie to jechałyśmy razem z moją wierną towarzyszką
podróży, Karoliną, z którą objechałam już kawałek świata. Obie hołdujemy
zasadzie, że wyjazdy „na spontanie” to jest to, a nadmiar planowania psuje
przyjemność podróżowania. Zazwyczaj kupujemy bilet w dane miejsce, pakujemy
nasze plecaki i jedziemy zobaczyć, jak to będzie. System ten w większości
przypadków działa bez zarzutu, aczkolwiek zdarzają się chwile, kiedy
poprzysięgamy sobie sumiennie, że już nigdy więcej podobnego debilizmu… Hmmm…
Zaraz, zaraz, czy
ja już kiedyś nie pisałam podobnego zdania? Cholera, wygląda na to, że jestem
jednak mało rozgarnięta… :P
Wracając do Tie Ling. W związku z tym, że jest to małe
miasto (jakoś ponad 3 miliony mieszkańców, co to jest?), nieszczególnie było co
tam robić poza objadaniem naszych gospodarzy, więc postanowiłyśmy kolektywnie
pojechać jeszcze dalej na północ, do miasta Haerbin, gdzie każdej zimy powstaje
lodowe miasto. Wybudowane z lodowych bloków zamki, budowle, mosty, rzeźby i korytarze
wypełniają powierzchnię ładnych paru hektarów i tworzą niesamowity, bajkowy
klimat. Jedyna niedogodność jest taka, że przeciętna temperatura zimną w
Haerbinie to -26 stopni. My mieliśmy szczęście, bo gdy biegaliśmy po lodowym
mieście było tylko -250…
[lodowy pałac w Haerbinie]
Haerbin ma jeszcze jedną zaletę: posiada lotnisko, a zarówno
Karolina jak i ja, potrzebowałyśmy w niedługim czasie ruszyć w kolejną podróż.
Moja towarzyszka do Pekinu, gdzie 18-stego miała samolot do Polski, a ja 20-tego
zaczynam mój staż, więc dobrze by było dotrzeć kilka dni wcześniej.
Biletów oczywiście nie posiadałyśmy, bo i po co? W moim
mądrym przewodniku (bez kitu, spalić cały ten przewodnikowy shit!) wyczytałam,
że bilety lotnicze najlepiej kupować od razu na lotnisku, na następny samolot w
pożądanym kierunku, jak kupuje się bilet na pociąg. Linie lotnicze sprzedają
wtedy bilety po najniższych cenach, bo lepiej upchnąć komuś bilet po zaniżonej
cenie, niż nie upchnąć wcale. W przewodniku pisali, że nawet jeśli pociągi i autobusy
zapchane są po ostatnie miejsce, na lotnisku nigdy nie ma problemu z dostaniem biletu.
Poza tym oficjalne świętowanie kończyło się w środę, więc
jakiż mógłby być problem z biletem na weekend?
Otóż jednak był.
Powiedzmy sobie, że w moim przypadku jeszcze tak źle nie
było. Miałam mnóstwo możliwości, bo mi wystarczyło dolecieć do byle jakiego
miasta na południu i potem się dotłuc jakimś środkiem transportu do Guangzhou i
potem dalej do mojej mieściny. No i miałam czas, bo nawet jeśli nie zdążyłabym
na tego 20-tego, co by się stało? Anulowaliby mi staż? Nie sądzę. Pisałam do
organizacji, w ramach której przyjechałam wcześniej o moim planie dostania się
na miejsce i nawet słowem nie wspomnieli, że mogą być jakieś problem z podróżowaniem.
Karolina zaś… Jeśli nie dostałaby się na lotnisko w Pekinie
przed 18-tym… Zawisło nad nią widmo deportacji, bo i ważność wizy niedługo
wychodziła.
Jak tylko dotarłyśmy do Tie Ling poprosiłyśmy naszą lokalną
koleżankę, by pomogła Karolinie zarezerwować pociąg powrotny do Pekinu, a tam?
Wszystko zarezerwowane. WSZYSTKO. Nawet pociągi, które jechały po 20h. W
Chinach oprócz normalnych miejsc siedzących czy, w wagonach sypialnianych
sprzedaje się też miejsca stojące. Około 200 na pociąg. Takowych też nie było.
Wszystko zarezerwowane do 19-stego włącznie.
Karolina nieco zbladła, ale nic to. Chiny mają mnóstwo linii
lotniczych, coś musi się znaleźć… Klikamy i klikamy… Nic. Wszystko wysprzedane.
Klikamy przez polską stronę, to samo. Biletów brak. Modląc się o cud i
przeciążenie systemów (stąd błędne informacje) pobiegłyśmy truchcikiem do
pobliskiego biura podróży. Z oczami roziskrzonymi nadzieją wpatrujemy się w
panią zza lady. Kobieta aż poci się pod ciężarem naszych spojrzeń. Trzaska
bezlitośnie w klawiaturę i marszczy zatroskane czoło. Gdyby nie to, że na
zewnątrz z -100 a w środku biura niewiele więcej, pewnie na
skroniach zaperliłyby się jej kropelki potu. Po kilku długich minutach, niepewnie
podnosi na nas oczy i niewyraźnie kręci głową. Nic nie ma. Moja koleżanka
bliska jest omdleniu. Reanimujemy ją szybkim transferem do kolejnego biura
podroży, które współpracuje z innymi liniami lotniczymi.
Kolejna pani gnie się pod naporem naszych zdesperowanych
spojrzeń i przeszukuje system. I oto jest! Jeden jedyny! Ostatni bilet relacji
Haerbin – Pekin na 17stego w samo południe! Ma on jednak jeden drobny
mankament. Jest to miejsce w biznes klasie. Za cenę większą, niż moja
towarzyszka podróży zapłaciła za lot z Warszawy do Pekinu i z powrotem…
Lżejsze o któryś tysiączek, ale spokojne o dolę mojej
koleżanki, powróciłyśmy do mieszkania, zajeść smutki domowej roboty pierożkiem.
Podziwowaszy się nad niezbadanymi wyrokami losu, które to wrzucają backpackerów
do biznes klasy, podjęłam męską, acz mocno ryzykowną decyzję o nie rezerwowaniu
zawczasu biletu do Guangzhou. Te oferowane przez serwisy on-line można było
kupić po absurdalnie wysokich cenach, więc postanowiłam rzucić się w ramiona
przygody i koczować na lotnisku w Haerbinie tak długo, aż jakiś bilet dla mnie
się znajdzie.
16-tego obudziłam się w hotelu w Haerbinie z lekkim uczuciem
niepokoju. Planowałam jechać tego dnia na lotnisko po południu, by rozpocząć
mój biwak, ale coś podpowiadało mi, bym dla własnego dobra wybrałać się tam
wcześniej. Spakowałam moje toboły i jak wół juczny poturlałam się z moim
polsko-chińskim teamem na przystanek autobusów na lotnisko. A że tuż obok było
kolejne biuro linii lotniczych, postanowiłyśmy orientacyjnie sprawdzić, jak
wygląda sprawa z wolnymi miejscami.
[lokalizacja Haerbinu,
Ji’nan i Guangzhou]
Jak nie trudno zgadnąć, nie było nic. Ani do Guangzhou
(mimo, że rząd dodał ponad 500 lotów na tym kierunku na owy weekend), ani do
pobliskiego Shenzen, ani innych południowych miast… Ani generalnie donikąd… Do
20tego włącznie, oczywiście.
Aż tu nagle pani podskakuje z ekscytacją na swoim
krzesełeczku i oznajmia dumnie, że znalazła miejsce w samolocie do miasta
oddalonego jakieś 500 km od Guangzhou. Tam mogłabym przesiąść się w jakiś
pociąg i dotrzeć, gdzie mam dotrzeć. Podniecone, pobiegłyśmy do biura obok,
sprawdzić dostępność biletów pociągowych i cóż? Nawet miejsc stojących brak.
Moja chińska koleżanka poklepała mnie dziarsko po ramieniu twierdząc, że mam
się nie przejmować, że starożytna chińska ludowa mądrość zna sposoby na wyjście
z takich sytuacji. Poradziła, bym z głupia franc kupiła bilet peronowy (w
Chinach nie wpuszczają na dworce tyle kogo. Jeśli nie ma się biletu na pociąg a
chce się kogoś odprowadzić, należy kupić bilet pozwalający wejść na teren
dworca) i zupełnym mimochodem wsiąść do odpowiedniego pociągu. A w środku modlić
się żarliwie, by nikt mnie nie zapytał o bilet.
Wersja dość przygodowa, ale co było robić. Podałam pani
paszport i ta zaczęła już wypisywać rubryczki, gdy koleżanka z komputera obok
akurat odświeżyła system i buch! Ktoś minutę temu anulował swój bilet do
Guangzhou! Cena niestety była wyższa niż przyzwoitość, ale finalnie miałam
gwarancję, że dotrę tam gdzie powinnam, a nie skończę Bóg jeden wie w jakiej
dziurze, wykopana przez obsługę pociągu w środku trasy.
Z portfelem lżejszym o jakiś tysiączek, ale spokojnym
umysłem, wsiadałam ufnie w samolot do Ji’nan, miasta transferowego, w którym
przyszło mi spędzić noc i pół dnia. Ji’nan niby jest stolicą prowincji Shandong, ale charakter ma raczej mało miasteczkowy. A
zdolności językowe mieszkańców są dość… ograniczone. Do centrum miałam dotrzeć
w okolicach 9 wieczorem, ale przez spóźnienie samolotu i czekanie na ostatni
autobus z lotniska do miasta wylądowałam tam finalnie o 11. Hotel, pod którym
zatrzymuje się autobus to 4-gwiazdkowe cudo, które usiłowało złupić mój, i tak
już mocno nadwerężony, portfel. Podziękowawszy z uśmiechem na ustach panu w
recepcji, wybiegłam czem prędzej szukać czego w przyzwoitej cenie. I wydawało
mi się, że znalazłam. Nieopodal był inny hotel, oferujący nocleg za 98 yuanów
(ok 50 zł). Wszystko wskazywało na to, że szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo
nie dość, że znalazłam niezbyt drogie lokum, to jeszcze w dobrej lokalizacji a pani
zrozumiała o co mi chodzi! Do czasu. Pani zaczęła nagle intensywnie kręcić
głową i wydawać z siebie jakieś niezrozumiałe okrzyki. Spytałam grzecznie o co
chodzi, ale niestety… Poziom naszego zrozumienia nie mógłby być niższy. Niezawodny
(zdawałoby się) język cielesno-migowy poległ na całej linii i za nic w świecie
nie mogłyśmy pojąć, czego od siebie chcemy. Nasza rozpaczliwa wymiana zdań
trwała jakieś 15 min, aż w końcu dałam za wygraną, domyślając się, że chyba
jednak nie mają wolnych pokoi jednoosobowych… Znów wylądowałam na ulicy, a
północ zbliżała się niebezpiecznie szybko.
Traf chciał, że na zewnątrz ponownie spotkałam dwie
dziewczyny, które wcześniej pytałam o lokalizację jakichś niedrogich hoteli.
Tym razem to one mnie zatrzymały, wyczytując zapewne średni poziom radości na
mojej twarzy. Wspólnymi siłami (połączonymi z mocą zmaterializowanego znikąd
taksówkarza) wymyśliliśmy hotel, który mnie nie zrujnuje, a w którym mogłabym
się zatrzymać. I tak pojechałam w ciemną noc.
Generalnie coraz częściej dochodzę do wniosku, że więcej mam
szczęścia niż rozumu.