środa, 2 stycznia 2013

Gazele, mediny i przewodnicy


Jakim krajem jest Maroko? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Maroko ma tyle oblicz, ilu jest ludzi, którzy do niego przyjeżdżają. Jeśli jesteś typem, który sens istnienia odnajduje leżąc na plaży w słonecznych objęciach i popijając drinki z palemką – pakuj manatki i biegusiem rezerwuj miejsce na najbliższy lot do Casablanki a potem pociągiem prosto do Agadiru. Jeśli jesteś łowcą przygód i tylko czekasz, co ciekawego spotka cię za rogiem następnej wąskiej uliczki – na pewno się nie rozczarujesz. Hałaśliwi sprzedawcy w medinach i nadpobudliwi taksówkarze dostarczą ci mnóstwa niezapomnianych wrażeń. Jeśli do Maroka wyciągnięto cię przemocą i już na starcie jesteś przekonany, że czeka cię bród, smród i ubóstwo, a leniwi Arabowie tylko dybią, by cię oszwabić, zapewne się nie zawiedziesz. Po powrocie będziesz do woli mógł opowiadać, że trudno wyobrazić sobie straszniejsze miejsce na ziemi. 

[Meknes]

Jakie Maroko było dla mnie? Cóż… Było wszystkim po trochu, a właściwie czymś jeszcze innym. Czymś z domieszką kilku innych smaczków – z aromatem przypraw i stadem gazel wyskakujących zza każdego zakrętu. Ale wszystko po kolei.

Nigdy nie zapomnę momentu, gdy wysiadłyśmy z pociągu na stacji w Fezie i pełne jak najlepszych przeczuć ruszyłyśmy odważnym krokiem w stronę wyjścia na miasto. To, co nastąpiło później, było najbardziej gorączkowymi trzydziestoma minutami w moim życiu. Zaczęło się niewinnie. Gdy tylko wyszłyśmy z budynku dworca, podbiegł do nas jeden z taksówkarzy, pytając, czy może nasz dokądś podwieźć. O my ufne i naiwne niewiasty, zgodziłyśmy się bez zastanowienia. Mężczyzna zaprowadził nas na postój taksówek, jednak w międzyczasie spotkał jednego ze swoich kolegów po fachu, wymienili szybko kilka zdań po arabsku i zostałyśmy przekazane owemu mężczyźnie. W krótkim czasie pojawił się następny i znów zostałyśmy przekazane komu innemu. Wreszcie stanęłyśmy przed starym, białym mercedesem i wtedy przypomniały nam się słowa naszego Marokańskiego znajomego, który radził, by wziąć czerwoną taksówkę. Niestety, na korektę błędu było już za późno. Nasze toboły z prędkością światła znalazły się w bagażniku, a kierowca machał na nas z przyjaznym uśmiechem znad kierownicy. „Nie podoba mi się to!” z przekonaniem wrzeszczało we mnie niedobre przeczucie, ale zagryzłam zęby i wsiadłam do samochodu. Nic to, jesteśmy dwie, skopiemy dziada, jakby co. Dość był rachityczny, powinnyśmy dać radę.

 [Fez nocą, widok z dachu naszego hotelu]

Nasze rozklekotane, białe jak śnieg grand taxi mknęło ulicami miasta. Z radia sączyły się rzewne, arabskie śpiewy a my modliłyśmy się w duchu, by nie wywieziono nas do jakiegoś ciemnego zaułku i nie sprzedano za dwa wielbłądy. Ku naszej uldze, kierowca zawiózł nas dokładnie tam, gdzie sobie życzyłyśmy. Wysiadłyśmy uradowane, tyle tylko, że przyjemność przejażdżki białą taksówką kosztowała nas 50 dirhamów. Jak potem doczytałyśmy w przewodnikach, białe grand taxi służy do przemieszczania się między miastami, a więc na dłuższych trasach, po mieście korzysta się z usług kolorowych petit taxi (w Fezie czerwonych), które kosztują o niebo mniej (o ile oczywiście kierowca łaskawie włączy taksometr. Zawsze lepiej ku przezorności spytać się o cenę przed wyruszeniem w trasę).

Nie zdążyłyśmy jeszcze dobrze wysiąść z samochodu, gdy podbiegł do nas kolejny wąsaty mężczyzna, lat pięćdziesiąt plus, oferując nam najuprzejmiej swoje usługi jako przewodnik. Zamachał nam swoją legitymacją przed oczyma i potokiem słów przekonywał, że powinnyśmy wybrać się z nim na wycieczkę. Twierdził, że jest przewodnikiem z państwową akredytacją, czego nie można powiedzieć o całej rzeszy innych, tak zwanych przewodników, którzy tylko czekają na to, by zwabić takie urocze jak my turystki z Europy, zaprowadzić gdzieś w ciemną uliczkę i obrabować lub sprzedać za dwa wielbłądy. Całe szczęście, że nasz hotel był tuż tuż, więc szybko udało nam się uwolnić od przemiłego pana. Ledwie przekroczyłyśmy próg hotelu, a przejął nas kolejny obrotny Marokańczyk. Tym razem wyglądający mniej więcej na 25 lat młodzieniec zapytał, czy potrzebujemy noclegu. Przytaknęłyśmy i to było wszystko, co dane było nam powiedzieć. Jeśli wcześniej stwierdziłam, że spotkany na zewnątrz przewodnik zalał nas potokiem słów, teraz pozostaje mi powiedzieć, iż ten chlusnął na nas prawdziwą Niagarą! Buzia mu się nie zamykała. Do tego musiałyśmy mknąć za nim w górę schodów, gdyż, nim zdążyłam się zorientować, szarmancko wyjął walizkę z mojej ręki. Pędząc za moim dobytkiem zauważyłyśmy jedynie, że obrotny młodzian po drodze zaczepił myjącą posadzki kobietę i zabrał od niej jeden z kluczy. Dotarliśmy na drugie piętro i jedne z wielu drzwi stanęły przed nami otworem. Wrzuciłyśmy nasze bagaże do pokoju i zostałyśmy porwane na szybki obchód po hotelu. Poinstruowane, gdzie znajdują się łazienki, gdzie mała restauracyjka, wyprowadzone zostałyśmy na dach budynku, by podziwiać panoramę miasta. I tam nastąpił główny punkt programu, czyli kolejna wymięta legitymacja świsnęła przed naszymi oczyma i padła kolejna propozycja oprowadzenia po labiryncie uliczek Fezu. Wedle słów młodziana, a właściwie cwaniaczka, jak go później przechrzciłyśmy, powinnyśmy mieć na uwadze fakt, iż jest on tylko studentem, dorabiającym w wakacje pracą w hotelu i oprowadzającym takie urocze dziewczęta jak my po mieście. On też oczywiście był członkiem jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia przewodników. Rzecz jasna, do niczego nas nie namawia, tylko sugeruje, żeby nie dać się naciąć ulicznym przewodnikom, którzy to niby twierdzą, że są akredytowani przez państwo, ale tak naprawdę to tylko czekają, by nas naciąć, zainkasować najwięcej jak się da pieniędzy i nie pokazać niczego ciekawego. On natomiast, jakże by inaczej, pracuje w hotelu i zależy mu, by goście byli zadowoleni. No i nie życzy sobie za oprowadzenie tyle, co ci inni przewodnicy, zdziercy…

 [medina w Fezie]

Wróciłyśmy do naszego nowego pokoju i zamknęłyśmy za sobą drzwi. Popatrzyłyśmy po sobie, widząc znajomy obłęd w oczach. Obie czułyśmy dokładnie to samo. Nie nadążałyśmy za rozwojem wydarzeń.

- To co robimy? – spytała moja współtowarzyszka niedoli. Pierwszy raz w życiu, mimo mojego zwykłego huraoptymizmu i zgrywania gieroja, miałam ochotę powiedzieć, byśmy nie wyściubiały nosa z tego pokoju aż do końca naszego pobytu w Maroku. Spotkany przed hotelem przewodnik nie zrobił na nas najlepszego wrażenia, natomiast nie miałyśmy bladego pojęcia, czy możemy zaufać cwaniaczkowi. Ten z kolei wydawał się być bardzo sympatyczny, ale wiadomo jak to bywa z pozorami. Do tego, nie miałyśmy wcale pewności, czy rzeczywiście pracuje w hotelu. OK, zabrał klucze od sprzątaczki i otworzył nam pokój, ale jakoś nie padło ani słowo o tym, ile kosztuje tu nocleg, na jak długo chcemy się zatrzymać i generalnie czy byłybyśmy łaskawe udać się do recepcji, by się zameldować.

 [hotelowa restauracja]

Postanowiłyśmy zgodnie, że pierwsze co musimy zrobić, to uporządkować natłok informacji i zmazać obłęd goszczący na naszych twarzach. Jako że źle myśli się na pusty żołądek, udałyśmy się do hotelowej restauracji. Bez wątpienia to miejsce pomogło przywrócić równowagę naszym duszom. Lokalik mieścił się na tarasie budynku i zalany był marokańskim słońcem. Małe stoliczki stały przy rozległych, wygodnych kanapach. Wszędzie pełno było poduszek, kotar i innych egzotycznych ozdób. Tak właśnie w moich wyobrażeniach powinna wyglądać restauracja w oriencie. Za bardziej niż rozsądną cenę dostałyśmy wielkie i przepyszne śniadanie. Chwilowo zapomniałyśmy o wszystkich naszych troskach, rozkoszując się doznaniami podniebienia. Popijałyśmy kawę, gdy na tarasie pojawił się nasz cwaniaczek. Przysiadł się do nas, pytając, czy jesteśmy zadowolone z pokoju i po krótkiej pogawędce poprosił, byśmy po śniadaniu wzięły paszporty i poszły do recepcji załatwić wszystkie formalności. To była właśnie ta chwila. Skoro jednak chcą od nas dokumentów, najwyraźniej nikt nie planuje nas sprzedać za dwa wielbłądy, a cwaniaczek nie okłamywał nas, mówiąc, iż tu pracuje. Pokrzepione tą myślą, miałyśmy już plan działania.

 [nieco inne oblicze mediny w Fezie]

c.d.n.

______________________
wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa

9 komentarzy:

  1. przyjemnie się czyta :)
    aczkolwiek ja wolę tego typu historie czytać w ramach domowych pieleszy a nie doświadczać na własnej skórze

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dlatego właśnie Ty sobie siedzisz w domku, a ja po woli pakuję już manatki ;)

      Usuń
  2. Ciekawie zapowiada się ten "cwaniaczek". Nie mogę się doczekać następnej części. Już widzę, że będę czekała z niecierpliwością na każdy Twój wpis :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. omo! cieszę się, że moja pisanina przypadła Ci do gustu ^^
      postaram się machnąć ciąg dalszy w najbliższej przyszłości!
      dzięki za odwiedziny i komentarze! :*

      Usuń
  3. jakbym też chciała zwiedzać świat, szczególnie na wschodzie ^^ zazdroszczę :)
    z niecierpliwością czekam na kolejne posty :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Po takim przywitaniu, weszłabym do pokoju, pod łóżko, albo do szafy i na każde puknięcie, stuknięcie przeżywała bym koszmar, czego efektem była by moja wcześniejsza siwizna. Podziwiam Was dziewczyny i zazdroszczę odwagi i jednak pięknych przeżyć i wspomnień. Czekam na kolejny podróżniczy wpis :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj tam, nie takie rzeczy się robiło ;)
      dziękuję za inwazję komentarzy i podglądanie mojej twórczości! ^^ I trzymam kciuki za Meksyk! Kto wie, może któregoś dnia się tam wybiorę, mam trochę znajomych, którzy mnie zapraszają od dawna. Możemy jechać razem! :D

      Usuń
    2. To ja dziękuje, że do mnie wpadłaś, dzięki temu trawiłam do Ciebie. Uwielbiam czytać i oglądać podróżnicze programy, książki. Fajnie by było, ale chyba dziecko w podróży Ci nie potrzebne. Nie wiem dlaczego ale im starsza jestem tym bardziej strachliwa. Jeszcze kilka lat temu nie było dla mnie żadnych przeszkód.

      Usuń